Ten artykuł, tak jak wszystkie teksty na christianitas.org publikowany jest w wolnym dostępie. Aby pismo i portal mogły trwać i się rozwijać potrzebne jest Państwa wsparcie, także finansowe. Można je przekazywać poprzez serwis Patronite.pl. Z góry dziękujemy.
Za jedną z najbardziej dramatycznych opowieści o upadku księżowskim uważam dobrodusznie się rozpoczynające opowiadanie Alfonsa Daudeta (zm. 1897) Trzy ciche msze. Owszem, opisany tam upadek nie ma ani posmaku alkoholowej degrengolady z Mocy i chwały Grahama Greene'a, ani nic z krwawego szaleństwa z Miłosierdzia Jeana Raspaila. Właściwie opowiadanie Daudeta można czytać jak lekką powiastkę o skutkach smakoszowskiego nieumiarkowania poczciwego duchownego – okraszoną atmosferą jego pośmiertnej pokuty, jakby w stylu opowieści niesamowitych Poe’go. Są to rzeczy, które łatwo się wybacza, zwłaszcza myśląc, że to bajka–horror, a nie dramat.
Jednak w środku tej opowiastki jest coś jak pęknięcie serca dzwonu: ksiądz zdradza Mszę. Zdradza trzy Msze jedna po drugiej.
W opowiadaniu Daudeta chodzi o trzy Msze Bożego Narodzenia (pasterską, poranną i „w ciągu dnia”). Ksiądz Balaguère odprawiał je szybko, coraz szybciej, aż do zachłyśnięcia słowami modlitw i połykania całych sekwencji obrzędu eucharystycznego – ponieważ i w sobie samym, i w podzwaniającym dzwoneczkiem zakrystianie–kusicielu, i w obecnym w kościele eleganckim „ludzie” czuł napierającą słodką myśl, że prawdziwe święto przyjdzie dopiero wtedy, gdy już Msze się nareszcie skończą.
Czekała uczta świąteczna, „celebra” gastronomiczna, „uświęcony zwyczaj” smakoszów. Zatem wada rządząca księdzem Balaguère jest "gruba" – łatwiejsza do wykrycia, napiętnowania. Jak wiadomo, nie brak dzisiaj skandali wokół wad i jeszcze grubszych, i ponadto moralnie obrzydliwych lub wręcz złowrogich. Na tych przypadkach i błędach w radzeniu sobie z nimi przez hierarchię koncentruje się dzisiaj uwaga opinii publicznej. Nawet w środowiskach katolickich zdarza się zawężenie debat – o Kościele i o kapłaństwie – do swoistego zarządzania kryzysowego.
Na tym tle przypadek księdza Balaguère w ogóle przestaje być ważny, jako „mało szkodliwy”. Tymczasem – widzimy to jednak tylko oczami wiary i jej nauki – sednem problemu jest związek księdza z ołtarzem, a nie to co czyni lub może uczynić ksiądz, gdy już ten związek zdradzi lub wciąż zdradza.
Zapewne właśnie z powodu pominięcia tej oczywistości – lub potraktowania jej jako nic niewnoszącego banału – mamy znowu coraz większe trudności w pojmowaniu w pełni i po katolicku tego kim jest ksiądz i po co jest ksiądz. W atmosferze „nowej reformacji” nieprzypadkowo wracają pojęcia i propozycje wyrosłe kiedyś w burzy reformacyjnej, zwłaszcza u Marcina Lutra. Nieprzypadkowo jednym z najważniejszych tekstów teologicznych pozostawionych nam przez Benedykta XVI w jego książkowym testamencie duchowym jest Katolickie kapłaństwo. Autor zauważa tam na wstępie:
Sobór Watykański II podarował nam piękny tekst na temat katolickiego kapłaństwa, lecz nie zajął się tym zasadniczym zagadnieniem w takim samym stopniu, w jakim zajęła się nim reforma XVI wieku. Jest to rana, która nadal w milczeniu daje o sobie znać i którą w moim odczuciu należy się raz na zawsze zająć dogłębnie i z pełną otwartością. [Co to jest chrześcijaństwo? s. 139]
Sędziwy papież–teolog wykonał dalej swoją pracę, zwracając uwagę na konieczność i możliwość przedstawienia przejścia od Starego do Nowego Testamentu jako istotnego wypełnienia, czyli przejścia od litery do ducha – a nie, jak u Lutra, jako przeciwstawienia sobie Prawa i Łaski, starego kapłaństwa i nowych posług.
Już znacznie wcześniej, w 1982 roku kardynał Ratzinger w medytacji wygłoszonej w Kolonii na złoty jubileusz kapłaństwa kardynała Höffnera zaznaczył głębsze niż reformacja Lutra źródła dezintegracji, praktycznie uniemożliwiającej katolickie widzenie jedności dzieł Bożych:
Rozkład źródeł wiary pociąga za sobą rozkład wspólnoty – i odwrotnie. Gnoza, usiłująca przedstawić rozbicie – rozdzielenie obu Testamentów, rozdzielenie Pisma od Tradycji, chrześcijan uczonych od prostaczków – jako zasadniczy element racjonalny, jest więc w rzeczywistości objawem rozkładu. Natomiast jedność Kościoła uwidacznia jedność tego, czym on żyje. I odwrotnie: żyje on tylko wtedy, gdy czerpie z całości – z różnorodnej jedności Starego i Nowego Testamentu, jedności Pisma, Tradycji i wiernego urzeczywistniania Słowa. Kogo jednak urzekła «logika» rozkładu, ten będzie miał zawsze kłopoty ze składaniem rzeczy w jedną całość. [Słudzy radości, s. 140–141]
Mimo wspominanych postępów rozkładu próbujemy jednak stale „składać rzeczy w jedną całość”, co jest zwykłym działaniem chrześcijaństwa katolickiego. Tym razem będzie to dotyczyło właśnie kapłaństwa. Chciałoby się rzec, że właściwym tłem takich rozważań będzie Msza – lecz faktycznie jest raczej tak, że Msza jest nie tłem, ale formą kształtującą wszystko co da się powiedzieć o kapłaństwie katolickim. Mówiąc ściślej, będą to trzy Msze. Nie te zdradzone Trzy ciche Msze z opowiadania Daudeta, lecz trzy formy Mszy. W nich po kolei przyjrzymy się różnym aspektom kapłaństwa.
Jest przecież najpierw taka Msza, w której rodzi się każdy prezbiter: Msza jego święceń, koncelebra w jej najszlachetniejszym i najsolidniejszym sensie, obecnym w naszym Kościele bez przerwy od setek lat, w średniowieczu i erze potrydenckiej: młode gałęzie wyrastają z boku starego pnia i pną się z nim razem w górę.
Jest to wejście w "porządek Dwunastu", "zrąb nowego Izraela". Jeśli hierarchiczna koncelebra Eucharystii jest liturgicznym objawieniem jedności kapłaństwa, to koncelebra Mszy święceń prezbiteratu była zawsze objawieniem przedziwnej jedności zamysłu Bożego wobec sacerdotium. Można powiedzieć, że wewnątrz tej uroczystej celebry biskupa z jego "kooperatorami" jest wszystko co potrzebne, aby wyświęcanemu "ułożyło się w całość" to kim jest wobec Kościoła, Ciała Pańskiego i wobec jego tworzenia się w całych dziejach zbawienia.
I tak w samym sercu obrzędu święceń znajduje się modlitwa konsekracyjna. W jej starożytnym tekście – który używany był zawsze w obrządku rzymskim od czasu najstarszych sakramentarzy, a pozostał podstawą także nowej wersji sporządzonej w bliższych nam czasach –
Przez Ciebie wszystko się rozwija i wszystko się umacnia. Przez Ciebie podnosi się i udoskonala wszelkie rozumne stworzenie zgodnie z mądrze ustanowionym porządkiem. Stąd rozwinęły się stopnie Kapłaństwa i urzędy lewitów, które ustanowiłeś za pomocą mistycznych znaków, gdy Najwyższym Kapłanom powołanym do kierowania narodem dałeś jako towarzyszy współpracowników mężów niższego rzędu i mniejszej godności.
Tak niegdyś na pustyni udzieliłeś Mojżeszowego ducha siedemdziesięciu roztropnym mężom, z których pomocą łatwo rządził on niezliczonymi rzeszami ludu. Podobnie przelałeś na Eleazara i Itamara, synów Aarona, obfitość łaski udzielonej ich ojcu, aby była dostateczna liczba kapłanów do składania ofiar i spełniania świętych obrzędów.
Kierując się tą samą Opatrznością przydałeś, Panie, Apostołom Twego Syna nauczycieli wiary, przez których napełnili oni cały świat słowem Bożym. Dlatego prosimy Cię, Panie, udziel także naszym słabym siłom podobnych pomocników. Im bardziej jesteśmy ułomni, tym większej ich liczby potrzebujemy.
Uprzedzający święcenia proces formacji teologicznej oczywiście powinien przyszłemu kapłanowi otworzyć oczy na to, że jego własny udział w sacerdotium tworzy się wewnątrz długich dziejów zbawienia i na apostolskim fundamencie Kościoła.
Wyjaśniono to autorytatywnie w przyjętej przez Sobór Trydencki w 1563 roku Prawdziwej i katolickiej nauce o sakramencie święceń. Czytamy tam nienaruszalne punkty nauki dogmatycznej o kapłaństwie:
■ Ze względu na ustanowienie przez Pana „widzialnej świętej ofiary Eucharystii … jest w Kościele, nowe, widzialne i zewnętrzne kapłaństwo, na które dawne zostało przeniesione”.
■ Kapłaństwo to zostało ustanowione przez samego Pana, zaś „apostołom i ich następcom w kapłaństwie została przekazana władza konsekrowania, ofiarowania i szafowania Jego Ciałem i Krwią, jak również odpuszczania i zatrzymywania grzechów”.
Mając na względzie tak określony sakrament święceń, Sobór odrzucił stanowczo protestancki pogląd, że „wszyscy chrześcijanie bez różnicy są kapłanami Nowego Przymierza”. Ten ostatni wątek – zrozumiały w kontekście nadużyć herezjarchów – będzie jednak wymagał pogłębienia w zakresie relacji kapłaństwa urzędowego do kapłaństwa wspólnego.
W nowszej wersji formuły towarzyszącej namaszczeniu dłoni neoprezbitera zestawia się je z namaszczeniem Chrystusa Duchem Świętym – w perspektywie celu kapłaństwa, który opisano podwójnym określeniem: „abyś uświęcał lud chrześcijański i składał Bogu Ofiarę… ad populum christianum sanctificandum et ad sacrificium Deo offerendum”.
Także to podwójne zadanie prezbitera ma swoje „źródło i szczyt” we Mszy świętej – a mówiąc dokładnie, w celebracji Mszy „z ludem”, cum populo. Właśnie bowiem ten typ celebracji – chleb powszedni posługi prezbitera, może poza przypadkami kapłanów–mnichów – jest miejscem, w którym otrzymany dar kapłaństwa służebnego prezbitera powinien się poprawnie, więc nie byle jak, zintegrować z kapłaństwem wspólnym ochrzczonych.
Sposób tej integracji wynika z tego jak się ma jedno do drugiego w nadprzyrodzonym ustroju Kościoła. Przypomnijmy jak rzecz tę ujmuje na poziomie zasad nauka Vaticanum II, powtórzona w Katechizmie Kościoła Katolickiego:
Kapłaństwo urzędowe, czyli hierarchiczne, biskupów i prezbiterów oraz kapłaństwo wspólne wszystkich wiernych, chociaż "jedno i drugie... we właściwy sobie sposób uczestniczy w jedynym kapłaństwie Chrystusowym", różnią się jednak co do istoty, będąc sobie "wzajemnie przyporządkowane". W jakim sensie? Podczas gdy kapłaństwo wspólne wiernych urzeczywistnia się przez rozwój łaski chrztu, przez życie wiarą, nadzieją i miłością, przez życie według Ducha, to kapłaństwo urzędowe służy kapłaństwu wspólnemu. Przyczynia się ono do rozwoju łaski chrztu wszystkich chrześcijan. [KKK 1547]
Zauważmy przy tym, że zgromadzeni na celebracji kapłan i wierni powinni żyć w niej równocześnie pokornym poczuciem swej własnej niezupełności, lecz i dziękczynieniem za realny udział w pełni. Niezupełność kapłańska zgromadzenia polega na tym, że zebrany lud jest jedynie reprezentacją „ludu kapłańskiego”, faktycznie „cząstką” z całości, więc daleko mu do bycia „plenarnym” zgromadzeniem kapłaństwa wspólnego wszystkich wiernych. Ma jednak udział w tej niepodzielnej całości, z tego udziału bierze swoją godność.
Z kolei niezupełność kapłańska prezbitera–celebransa przedstawia się nieco inaczej: co prawda przez święcenia otrzymał on „świętą władzę” kapłańską i posługuje nią skutecznie jako jednostka, ale jest przecież tylko współpracownikiem swojego biskupa; to jego zastępuje dla pewnej grupy wiernych w realnej posłudze i urzędzie. Ma jednak udział nie tylko w owej delegacji biskupa, ale w działaniu „w osobie Chrystusa–Głowy, in persona Christi Capitis”.
Wraz z rozpoznaniem tej niezupełności i tego udziału w pełni celebracja eucharystyczna prezbitera z ludem odkrywa swojego własnego ducha katolickiego: może wtedy przestać dryfować zarówno ku „kongregacjonalnemu” zamknięciu w aktualnie zgromadzonej wspólnocie (zawsze mniejszej, w czasie i przestrzeni, względem „ludu kapłańskiego” Kościoła powszechnego), jak i ku „prezbiteriańskiej” autonomizacji i absolutyzacji władzy księdza.
Chociaż Msza święta jest, jak wiadomo, jednym aktem kultu, ukształtowała się jako całość złożona z dwóch części: liturgii słowa (pokrywającej się z tzw. Mszą katechumenów) i liturgii eucharystycznej (czyli tzw. Mszy wiernych). Obie części ze względu na odrębność swego charakteru wymagają uaktywnienia przez celebransa i zgromadzenie innych dyspozycji.
Z perspektywy celebransa będzie to odróżnienie i integracja dwóch aspektów jego ministerium, czyli posługi–urzędu, które jeszcze w etapie Starego Testamentu były opozycyjne: tego więc, co jest jego kapłańskim jądrem, oraz „proroctwa”, głoszenia, czyli tego, co jest od początku obecne w powołaniu Apostołów przez Pana. Co prawda między tymi składnikami jest wrodzona nierówność (poza tym profetyzm nie jest zastrzeżony dla władzy kapłańskiej), lecz właśnie dlatego tworzy się z nich harmonia, nie napięcie.
O wewnętrznym powiązaniu tych dwóch aspektów w jednym kapłaństwie pisał mocno i pięknie bł. Stefan Wyszyński w niezwykle bogatym Liście do moich kapłanów, redagowanym w latach internowaniaPrymasa (1953–56). Czytamy tam m.in.:
Bossuet zwykł był powtarzać: «Idąc na ambonę, wstępuję tak, jak do ołtarza, aby dokonać równej ofiary. Na ołtarzu Słowo wciela się w Eucharystię, na ambonie – wciela się w mowę». Istotnie, dobrze to dziś czujemy, że ołtarz i ambona pozostają w bardzo bliskim związku. I dlatego, że i tu, i tam sprawowana jest ofiara. I dlatego, że z ołtarza udziela się Bóg przez Eucharystię, a z ambony – przez słowo. A i dlatego, że nie tylko przy ołtarzu, ale i na ambonie trzeba być ofiarnikiem: trzeba ofiarować nie tylko Chrystusowe Ciało i Chrystusową prawdę, ale trzeba też ofiarować – siebie.
Oba aspekty przenikają się wzajemnie, lecz można powiedzieć, że aspekt profetyzmu musi się wyrazić w mszalnej liturgii słowa – natomiast aspekt par excellence kapłański powinien móc się wypowiedzieć w pełni w liturgii eucharystycznej.
Myliłby się głęboko ten kto przywoływaną wyżej naukę o kapłaństwie wspólnym, wraz z jej zastosowaniem do celebracji mszalnej łączyłby wyłącznie i dopiero z nauczaniem Soboru Watykańskiego II. Jej liturgiczno–doktrynalny wykład, o sposobie ofiarowania Mszy przez lud, pojawia się u Piusa XII w encyklice Mediator Dei.
Jednak w rzeczywistości zagadnienia te były od wieków „wdrukowane” w tradycyjne obrzędy mszalne, o ile tylko zechciano respektować ich naturę i odczytać ich naukę. Nie dziwne, że w XIX wieku pisze o tym w swoim objaśnieniu ceremonii Mszy świętej benedyktyn Dom Guéranger († 1875), apostoł przywrócenia wiernym pobożności liturgicznej.
Nieprzypadkowo kwestia istnienia kapłaństwa wspólnego pojawia się w wykładzie Dom Guérangera akurat w związku z tym momentem, kiedy celebrans „obrócony do ludu” (versus ad populum) mówi w jego stronę wezwanie Orate fratres: Módlcie się, bracia, aby moją i waszą ofiarę przyjął Bóg Ojciec wszechmogący”. Właśnie w związku z tym autor XIX–wiecznego komentarza mówi:
Kapłan pobudza uwagę wiernych, wzywając, żeby byli coraz bardziej uważni: gdyż nie powinni oni zapominać, że mają swój udział w kapłaństwie, jak to mówi święty Piotr, nazywając wiernych królewskim kapłaństwem, regale sacerdotium [1 P 2, 9], przez samo to, że są chrześcijanami. Pochodzą od Chrystusa, należą do Chrystusa, zostali namaszczeni i przez chrzest stali się drugimi Chrystusami; trzeba więc, żeby mogli ofiarować Świętą Ofiarę w zjednoczeniu z kapłanem.
Do przypomnienia tej bogatej nauki dojdzie jeszcze ciekawa uwaga wypowiedziana przez Dom Guérangera już w związku z dialogiem przed prefacją, tym razem odbywającym się bez odwrócenia celebransa ku wiernym, we wspólnym zwróceniu ku ołtarzowi: „Albowiem kapłan nie mówi w Ofierze niczego bez przytaknięcia wiernych, którzy – jak już to sygnalizowaliśmy – uczestniczą w kapłaństwie”.
Jak widać, z takimi wyjaśnieniami nie trzeba było czekać w Kościele na żadne rzekome i prawdziwe rewolucje teologiczne czy duszpasterskie przełomy. Lecz cóż z nich wynika?
W dawniejszym rytuale święceń prezbiteratu znajduje się na samym początku krótkie przemówienie biskupa – w którym zmierzając do obrzędowego zapytania wiernych publicznie o ich zdanie co do dopuszczenia kandydatów, hierarcha wygłasza najpierw te słowa wstępu:
Ponieważ sternika okrętu i podróżnych łączy jedna zasada bezpieczeństwa i wspólne obawy, jednakowe musi być zdanie tych, którzy mają wspólną sprawę.
Metafora zależności „sternika okrętu i podróżnych” opisuje moim zdaniem świetnie sposób integracji kapłaństwa służebnego prezbitera i kapłaństwa wspólnego zebranego ludu – także wewnątrz celebracji mszalnej. Tym bardziej że ta metafora wyzwala nas z tego, byśmy przyporządkowanie pierwszego do drugiego widzieli mechanicznie jako nieustanne oglądanie się face to face.
Bycie sternikiem to zdecydowanie coś innego niż bycie dyrygentem. Inaczej, bycie kierowcą pojazdu, na przykład pilotem samolotu pasażerskiego, wręcz kłóci się z podejmowaniem bezpośrednich i żywiołowych interakcji z pasażerami. Oczywiście to ostatnie może być skądinąd miłe – lecz ci z pasażerów, którym bardziej zależy na pomyślności wspólnego lotu niż na byciu witanym przez pilota, odczują zapewne jakiś niepokój na widok jego uśmiechniętej miny w drodze między fotelami pasażerów…
Sprawa ma jednak o wiele większą wagę niż mogłaby opisać sama metafora sternika czy kierowcy prowadzącego pojazd. Chodzi w istocie o owocne sprzęgnięcie przewodnictwa, należącego trwale do kapłaństwa ministerialnego celebransa, z zaangażowanym udziałem, właściwym kapłaństwu wspólnemu wiernych.
Dobrze wyczuwał to zagadnienie wybitny francuski pisarz Paul Claudel, gdy w roku 1951 po pierwszym doświadczeniu uczestniczenia we Mszy odprawianej przez księdza „twarzą do ludu” notował w swoim dzienniku własne zastrzeżenia:
Cała operacja sakralna odbywa się więc na oczach publiczności, co ma swoje, przyznaję, zalety. Ale z punktu widzenia liturgii to kompletna niedorzeczność. Podczas mszy ksiądz jest tylko delegatem ludu. To my odprawiamy mszę z nim. Od czasu do czasu zachęca nas do współpracy, zwracając się ku nam, Dominus vobiscum, Orate fratres. Teraz msza nie jest już naszym dziełem. […] Miast być kapłanami, jesteśmy już tylko świadkami, widzami.
W późniejszym czasie posoborowym nie zabrakło podobnych głosów ostrzegawczych od autorów dobrze zorientowanych w naturze tej sprawy (wymieńmy tylko o. Louisa Bouyera). Ostatecznie dobrym podsumowaniem problemu była uwaga kard. Ratzingera w Duchu liturgii, wiążąca rozpowszechnienie celebracji „w stronę ludu” ze skokowym wzrostem klerykalizmu lub raczej „klerykalnego show”.
Co w zamian? Wciąż wisi w powietrzu nie tylko refleksja kard. Ratzingera / Benedykta XVI, lecz i kard. Sarah – o lekceważonym znaczeniu możliwego przywrócenia „celebracji orientowanej”, w której celebrans (ze swoim kapłaństwem służebnym) i lud (z kapłaństwem wspólnym) są zjednoczeni w działaniu po tej samej stronie ołtarza.
Rozwiązanie to napotyka dzisiaj na niezrozumienie i praktyczną blokadę, zwłaszcza w przypadku celebracji „z ludem”. Nie sądzę jednak, żeby z tego powodu zniknął problem.
Niemniej, nie jest to oczywiście jedyny z najważniejszych problemów poprawnego zintegrowania w liturgii służebnego kapłaństwa prezbitera z kapłaństwem wspólnym ludu. Być może szereg innych wynika z niedomyślenia konsekwencji tego czym nie jest kapłaństwo wspólne – a nie jest przecież innym, niższym stopniem kapłaństwa urzędowego, darowanym jednostkom. W konsekwencji uaktywnienie kapłaństwa wspólnego nie odbywa się przez dopuszczanie poszczególnych osób świeckich do rozmaitych dostępnych im posług (wtedy mamy raczej do czynienia, jak kiedyś w przypadku tzw. święceń niższych, z tworzeniem wyodrębnionej z ludu służby liturgicznej). Uaktywnienie kapłaństwa wspólnego odbywa się zaś w jednym działaniu ludu, partycypowanym przez poszczególnych wiernych tylko dlatego że są wspólnie „ludem kapłańskim”. W liturgii mszalnej zewnętrznymi przejawami kapłaństwa wspólnego są więc odpowiedzi kapłanowi, aklamacje, także śpiew (np. części stałych); do tego dochodzą wspólne postawy i gesty, a także ewentualnie wspólny ruch (np. procesje), albo i wspólnie przestrzegana cisza sakralna. Jednak co najmniej równie istotna jest rzecz, która w mniejszym stopniu podlega dostrzeżeniu i dyscyplinującej weryfikacji: podążanie uwagą za wspólnym tropem modlitw, czytań i śpiewów, a wiarą i oddaniem za składaną ofiarą. Duszpasterstwo liturgiczne, prowadzone poza samą akcją liturgiczną, powinno mieć na względzie tę odrębną naturę kapłaństwa chrzcielnego względem działań służby liturgicznej.
Będący z racji swych święceń zarówno duszpasterzem, jak i przewodniczącym zgromadzenia liturgicznego, ksiądz nie może sobie jednak pozwolić zapomnieć, że czynności jego szczególnego powołania – wydzielonego z racji służby wspólnocie – mają być równocześnie sposobem jego własnego uświęcenia.
Nowszy obrzęd święceń prezbiteratu przewiduje, że po ich udzieleniu, przy podawaniu neoprezbiterowi „narzędzi” jego służby (kielicha z winem i pateny z hostią) biskup mówi: „Rozważaj, co będziesz czynić, naśladuj to, czego będziesz dokonywać, i prowadź życie zgodne z tajemnicą Pańskiego krzyża”.
Paradoks polega na tym, że sprawowanie rzeczy świętych nie uświęca automatycznie tego kto je celebruje. Co więcej, także mistrzowska ars celebrandi przewodniczącego liturgii „z ludem” nie musi wystarczyć do tego, by ów celebrans rzeczywiście stanął wśród tych, których poleca w Kanonie powołując się na ich wiarę i oddanie, fides et devotio.
Średniowieczne dzieje rozwoju liturgii Mszy rzymskiej wniosły do niej szereg świadectw osobistej modlitwy i pobożności celebransów. Jako tzw. apologie owe przejawy prywatnego nabożeństwa zostały z czasem dopuszczone do wnętrza porządku Mszy, stając się jego częściami stałymi, ale odmawianymi zawsze po cichu – przed przystąpieniem do ołtarza, przy podejściu do niego, przy przedstawianiu darów ofiarnych, w związku z Komunią itd. Reforma posoborowa pozostawiła raczej niewiele z tej warstwy Ordo Missae, uznając ją za mniej szlachetną względem podstawowego schematu, służącego całej wspólnocie. Jednak niewątpliwie właśnie te prywatne akty kapłana miał na uwadze św. Jan Paweł II, gdy w roku 2001 w orędziu do Kongregacji Kultu Bożego wskazywał na „bardzo piękne modlitwy [z Mszału Piusa V], w których kapłan wyraża najgłębsze poczucie pokory i szacunku wobec świętych misteriów”. „To one objawiają samą istotę wszelkiej Liturgii” – stwierdzał dobitnie Papież.
Owa dawna warstwa „prywatnego nabożeństwa księdza” jest faktycznie jak świadectwo utkane z materiału, który przyszedł z różnych stron Europy, z rozmaitych ośrodków życia kościelnego. Nade wszystko jednak są to nie tylko świadectwa modlitwy twórców tych modlitw, lecz słowa służące pokoleniom księży w ich codziennej intymności nabożeństwa.
Czy pozostaje na nie czas księdzu dzisiaj? Należałoby raczej wyrazić nadzieję, że będzie on miał szansę odkrywać autonomiczną wartość także „Mszy bez ludu”, bez traktowania jej jako ostateczności do pospiesznego zastosowania, w podróży lub gdy akurat odpadnie rutynowa koncelebra „z ludem”. Ależ tak, indywidualna Msza sine populo jest trochę jak wdech, niezbędny do tego, by miał się skąd wziąć wydech w pracy duszpasterskiej.
Mówimy nadal o czynności kapłańskiej – lecz pozbawionej aspektu zewnętrznego przewodniczenia, o wiele bliższej „wejściu do swej izdebki” i modleniu się tam samemu. Co ciekawe, także taka celebracja bywała w sposób uchwytny pożyteczna również dla wiernych świeckich. Ślad tego znajdziemy np. w refleksji angielskiego pisarza–konwertyty Evelyna Waugh, spisanej w roku 1964 i dotyczącej okoliczności jego nawrócenia:
Tym, co najbardziej pociągało mnie w zewnętrznych i widzialnych działaniach Kościoła, były czynności księdza i ministranta wykonywane podczas sprawowania cichej Mszy św. Ksiądz przystępujący do ołtarza bez jednego spojrzenia, które miałoby ocenić, jak wielu bądź jak niewielu wiernych zgromadziło się na Mszy. Mistrz i jego czeladnik. Człowiek i zadanie, które tylko on był w stanie wykonać. To jest właśnie Msza, do której poznania i umiłowania dorastałem.
Nie tak dawno, w okolicznościach dramatycznych pandemii, oglądaliśmy rozterki księży, gdy zostali w kościele, sam na sam z ołtarzem. Oto kościół zupełnie pusty, lub prawie zupełnie – spośród ludzi jest w nim tylko celebrans i ministrant. Lud jest nieobecny. Msza zaś jest obecna. Stoi kapłan przy ołtarzu, musi pytać po co tu jest i co robi – skoro nie ma ludu? Musi pytać “co warta” ta Msza i to Kapłaństwo – skoro nie jest tym zewnętrznym przewodniczeniem, lecz czymś tak “cichym” i “prywatnym”? Doświadcza, nie według planów i wbrew utartemu biegowi rzeczy, sytuacji w obecnych czasach niebywałej lub rzadkiej: nie ma do kogo mówić, chyba że do Boga, któremu w miejscu Chrystusa składa Chrystusową niepowtarzalną Ofiarę. Wprowadzony w to, co dzieje się między Synem i Ojcem, przeżywa coś z samotności danej Synowi, który prowadzi dzieło „dla nas ludzi i dla naszego zbawienia”. Nagle nic już nie jest ważne, żadne bycie przekonującym i komunikatywnym – bo się jest wobec Tego, który sam wszystko rozumie najlepiej; więc zamiast bycia zrozumiałym, trzeba jedynie obrócić się, by samemu rozumieć, wglądać, kontemplować. Oto czas, w którym z bogatych zadań celebransa Świętej Liturgii zostaje to „jedno konieczne”: być przez uczestnictwo tym kim Chrystus-ofiarnik był w pełni. I to wystarczy, wystarczyć musi. Z tego jednego jedynego idzie Pokój na całą wspólnotę-ciało, zjednoczone w Eucharystii.
Unum necessarium, Maria lepszą cząstkę obrała i ta nie będzie jej odjęta. Również w przypieczętowanym święceniami powołaniu księdza niezbędna krzątanina Marty nie ma prawa zaatakować „biernego” przylgnięcia duszy do Pana. Oczywiście podstawową przeszkodą jest tu często nacisk obowiązków duszpasterskich, zrutynizowane koncelebry codzienne w systemie parafialnym – ale przecież stoją za tym również decyzje wynikające z braku zrozumienia dla tej lekceważonej „Mszy bez ludu”, sine populo. Tymczasem Msze takie są naturalnym i niezbędnym elementem duchowej immunologii kapłana.
O ile bowiem powołanie księdza nie jest powołaniem mnicha – więc np. kapłan diecezjalny nie powinien udawać kapłana–mnicha – jest przecież coś z klauzury monastycznej w życiu każdego chrześcijanina. Według nauki Kościoła o powołaniu mniszym jest ono radykalizacją w realizowaniu przyrzeczeń chrzcielnych i zwiastowaniem stanu nowego życia zbawionych – w obu przypadkach chodzi więc nie o drogę specyficznych zadań, lecz mocniejsze zaznaczenie perspektyw wspólnych wszystkim wiernym chrześcijanom.
Pewien świątobliwy benedyktyn powiadał, że „każdy chrześcijanin musi być mnichem trochę, a mnisi mają być nimi zupełnie”. Jeśli to prawda, powinno być w życiu kapłańskim każdego księdza coś z kapłana–mnicha. Powracające stale i dobrze duchowo wykorzystane doświadczenie „Mszy bez ludu” jest właśnie tą mniszą cząstką, z jej wewnętrzną ciszą i pokojem.
To zresztą wcale nie oznacza zapomnienia o ludziach, którzy zostali dani opiece duszpasterza. Także przecież „stuprocentowi” mnisi nie praktykują takiego zapomnienia. Jeden z nich, cysters Ojciec Hieronim opisuje swe klasztorne Msze ciche jako godziny czuwania:
Odprawiam Mszę świętą w ostatniej godzinie nocy, przy ołtarzu na końcu wirydarza, który biegnie prostopadle do naszego kościoła, jak molo biegnące w przestrzeń wód. Mój ołtarz znajduje się u końca tego molo, w miejscu, w którym zwykle buduje się latarnię morską. Dalej są ciemności, groźne fale, ludzie wydani na morskie niebezpieczeństwa. Za tych ludzi modlę się, z całą siłą mojej przyjaźni z Bogiem.
Ten samotny celebrans nie ukrywa się zatem, w żadnym razie, przed niczym co naprawdę ważne. Jak każdy inny kapłan, stoi prosto przed Bogiem, z mocą Syna Bożego na wargach. Mówi do Boga, Ojca wszystkich.
W istocie więc ciche „Msze bez ludu” będą dla kapłana duchowym ćwiczeniem w innej integracji kapłaństwa urzędowego i wspólnego – integracji, która dokonuje się w samym księdzu. Ksiądz jest bowiem takim „sternikiem okrętu”, który odbywa tę samą drogę co pasażerowie, którym przewodniczy. W rzeczywistości i on jest przede wszystkim podróżnikiem na tymże okręcie „ludu kapłańskiego”, wyposażonym w żagle nastawiane na tchnienia Ducha Świętego.
Na zakończenie tej wędrówki z kapłaństwem przez trzy Msze święte zatrzymajmy się przy przejmującej modlitwie, którą święty Jan Paweł II podarował wszystkim kapłanom w Wielki Czwartek roku 1982, zamiast dorocznego listu. Czytamy tam m.in.:
Narodziliśmy się podczas Ostatniej Wieczerzy – a zarazem u stóp Krzyża na Kalwarii: tam, gdzie jest źródło nowego życia, początek wszystkich sakramentów Kościoła, tam jest też początek naszego kapłaństwa.
Narodziliśmy się wraz z całym Ludem Bożym Nowego Przymierza, który Ty, „Umiłowany Ojca”, uczyniłeś „królestwem – kapłanami Bogu i Ojcu swojemu”.
Zostaliśmy powołani jako słudzy tego Ludu, który do wiekuistych przybytków Trzykroć Świętego Boga przynosi swe „duchowe ofiary”. […]
Czy wolno nam zwątpić w to: – że Ty możesz i pragniesz dać swemu Kościołowi prawdziwych „szafarzy tajemnic Bożych”, a nade wszystko prawdziwych szafarzy Eucharystii? – że Ty możesz i pragniesz obudzić w duszach ludzi, zwłaszcza młodych, charyzmat służby kapłańskiej – tak, jak został on przyjęty i ukształtowany w tradycji Kościoła? – że Ty możesz i pragniesz w tych duszach obudzić, wraz z pragnieniem kapłaństwa, gotowość przyjęcia daru bezżenności dla królestwa niebieskiego, jak tego dowiodło i dowodzi dzisiaj tyle pokoleń kapłanów w Kościele katolickim?
Czy wypada – wbrew głosom ostatniego Soboru i Synodu Biskupów – nadal głosić, że Kościół powinien wyrzec się tej tradycji i tego dziedzictwa?
Paweł Milcarek
Tekst nie został przyjęty do druku przez redakcję pisma "Pastores".
Drogi Czytelniku, prenumerata to potrzebna forma wsparcja pracy redakcji "Christianitas", w sytuacji gdy wszystkie nasze teksty udostępniamy online. Cała wpłacona kwota zostaje przeznaczona na rozwój naszego medium, nic nie zostaje u pośredników, a pismo jest dostarczane do skrzynki pocztowej na koszt redakcji. Co wiecej, do każdej prenumeraty dołączamy numer archiwalny oraz książkę z Biblioteki Christianitas. Zachęcamy do zamawiania prenumeraty już teraz. Wszystkie informacje wszystkie informacje znajdują się TUTAJ.
(1966), założyciel i redaktor naczelny "Christianitas", filozof, historyk, publicysta, freelancer. Mieszka w Brwinowie.