Z mojej krótkiej jak dotąd współpracy z arcybiskupem Montevideo wyprowadzam obraz człowieka zdecydowanego, jednoznacznego, o bardzo silnym charakterze. Daniel Sturla uformował się wśród salezjanów, nie można więc również odmówić mu pewnej lekkości w komunikacji i widocznego w działaniach talentu pedagogicznego. Do tego to typowy południowiec, w pierwszym kontakcie dość sympatyczny, z czytelnym profilem emocjonalnym, z dużym zasobem afektywnym – uczucia nosi na dłoni i nie chowa ich po kieszeniach. Kilka dni temu kardynał Sturla, skrajnie zniecierpliwiony duszpasterskim bezruchem, wybrał się w końcu do prezydenta tutejszej, bananowej republiki urugwajskiej, wszczynając negocjacje. Usiłował położyć rękę na pulsie życia społecznego i wyczuć, czy da się w końcu delikatnie odemknąć załańcuchowane na amen kościoły.
Prezydent nie zdobył się na audiencję dla katolickiego biskupa. Trzeba dobrze zrozumieć, w jaki sposób aparat państwowy w Urugwaju traktuje Kościół rzymski od zawsze. Ustrój tego państewka znad la Platy – wytworzonego zresztą eksperymentalnie, w laboratoriach kolonialnej polityki przez angielskiego dyplomatę lorda Ponsonby’ego, w połowie osiemnastego jeszcze wieku – jest u podstaw masoński, ideologicznie antykatolicki a przyjęto nazywać go laickim. Myślenie idzie więc według prostego schematu: gdy się otworzy drzwi dla biskupów, to zaraz zaczną pukać inni, a to ci od sekt, a to znowu ci od Rotary Club, po co więc nam mieszać się w te kłopoty. Na spotkanie z kardynałem wysłano zatem sekretarza prezydenta, który posłuchał argumentów hierarchy, postukał ołówkiem w biurko i beztrosko odpowiedział: a, tak, katolickie świątynie! Ależ nie ma powodu do zmartwienia. Przecież umieściliśmy was w planie przywracania życia społecznego do normalnej aktywności. Musicie tylko cierpliwie poczekać. Jesteście w sektorze spektakli teatralnych…
Jeśli ktoś z nas przywiązany jest jeszcze do praktykowania wiary na sposób racjonalny, to po usłyszeniu tej pozornie banalnej anegdoty z końca świata, wszystko w nim zadrży aż do podstaw. Upieram się, że coraz bardziej absurdalna i zagadkowa sytuacja globalnej pandemii, obok wielu innych przesłanek, jest również dowodem na rozpad albo przynajmniej na poważną transformację fenomenu religijności we współczesnym świecie. Jako ludzie wierzący powinniśmy czym prędzej zdać sobie sprawę z co najmniej trzech rzeczy. Po pierwsze, że religię stopniowo, ale radykalnie wyprowadzono z właściwego dla niej, społecznego miejsca, przesuwając znak wiary wraz z upływem kolejnych dekad dwudziestego wieku, a to do sektora kultury, potem sztuki, a wreszcie do inspekcji oczyszczania dróg i autostrad. Ufam, że pamiętamy jeszcze znakomitą książkę Katolicyzm Henri de Lubaca, w której ten wielki pisarz niezmordowanie dowodził, że chrześcijaństwo nie tyle zawiera w sobie jakieś aspekty nauki społecznej, co raczej przez fakt Wcielenie Chrystusa jest istotowo społeczne, czyli prowadzi do życia wiecznego przez sprawiedliwą i spójną egzystencję w doczesności. Po drugie, że formuła zachodniego chrześcijaństwa, jako tkanki kulturotwórczej naprawdę została wyczerpana. Jakąś ideą w odpowiedzi na zaistniały w związku z tym stan misyjnej pustki, było rzucone przez Jana Pawła II hasło nowej ewangelizacji. Niestety, i to jest trzecie, wewnętrzna, co raz bardziej zaawansowana słabość hierarchicznej części wspólnoty katolickiego Kościoła sprawia, że komentujemy pomysł nowej ewangelizacji albo na sposób duchowo infantylny, albo na sposób światowo ekologiczny. Koniec końców, gruntownie podzieleni jedni przeciw drugim, nie jesteśmy w stanie dogadać się czym ewangelizacja jest i jak ją współcześnie stosować. Tak więc nie możemy się dziwić po tym wszystkim, że różni sekretarze prezydentów w krawatach, skwapliwie korzystają z sytuacji.
Ktoś być może rzuci w moją stronę argumentem, że wyciągam generalne wnioski, inspirowany tendencją obowiązująca gdzieś w rogu globusa, w zaściankowym, marginalnym Urugwaju. Pewnie jest w tym coś na rzeczy, odpowiem jednak spokojnie, że wszelkiego rodzaju społeczne eksperymenty najpierw poddawane są próbom w trzecim świecie, potem dopiero przepycha się ich efekt na salony. Do tego Urugwaj leży co prawda w samym ogonie Ameryki Łacińskiej ale jego kulturowe tworzywo nie jest autochtoniczne, nie jest Indiańskie lecz pochodzi z Hiszpanii i Włoch. A kiedy w samym oku cyklonu COVID-19 usłyszy się nazwę tych dwóch europejskich państw, a to zaczyna się inna rozmowa. Intelektualnie Urugwaj zawdzięcza wszystko Garibaldiemu. Czy Giuseppe Conte nie odpowiedział coś w podobnym stylu biskupom włoskim, jakby nawiązując do sposobu myślenia prezydenckiego sekretarza z Montevideo? A może było odwrotnie? Nikt już teraz nie rozstrzygnie, kto od kogo brał swoje natchnienie?
Dla nas podstawowym wyzwaniem misyjnym musi być teraz solidna rekonstrukcja christianitas w jej zupełnie nowym kontekście. Przepraszam, ale nie da się tego zrobić przez zoom. I nie da się też ufać, że wyborcza urna, którą równie dobrze nazwać można polityczną ruletką, zapewni wierze jakąkolwiek kontynuację. Powiem raczej: trzeba było nie zamykać kościołów. Świat współczesnej polityki jest bardziej brutalny od westernu i nie zawaha się wejść na plecy komuś, kto ma słaby kręgosłup. Dlatego chwała bohaterom z naszej twierdzy. Jak się okazało, mimo posępnego zarysu sytuacji, odgórnie i oddolnie jest ich jeszcze kilku. Pozwala to żywić nadzieję, że to właśnie oni napiszą historię katolicyzmu w czasach po wynalezieniu szczepionki na pandemię.
Ks. Jarosław Tomaszewski
-----
Drogi Czytelniku, w prenumeracje zapłacisz za "Christianitas" 17 złotych mniej niż w salonach prasowych. Zamów już teraz, wesprzesz pracę redakcji w czasie epidemii. Do każdej prenumeraty dołączamy numer archiwalny oraz książkę z Biblioteki Christianitas. Po więcej unformacji kliknij TUTAJ.
-----
(1975), kapłan diecezji płockiej, doktor teologii duchowości. Obecnie pełni posługę misyjną w diecezji Minas, w Urugwaju oraz prowadzi regularne wykłady na Wydziale Humanistycznym Universidad de Montevideo