Wspomnienia
2025.12.09 21:38

Jak się zaczęła "adopcji dziecka nienarodzonego"?

Ten artykuł, tak jak wszystkie teksty na christianitas.org publikowany jest w wolnym dostępie. Aby pismo i portal mogły trwać i się rozwijać potrzebne jest Państwa wsparcie, także finansowe. Można je przekazywać poprzez serwis Patronite.pl. Z góry dziękujemy.

 

Już pisałem, że w trakcie pobytu w Londynie w roku 1986 chętnie chodziłem na Mszę niedzielną w katolickiej Katedrze Westminsterskiej, ponieważ była tam Msza łacińska z chorałem gregoriańskim. Przy którejś z tych bytności zdarzyło się coś bardzo niewielkiego. O niezmierzonej wartości - nie tyle dla życia mojego, ile dla życia ludzi, o których dziś nie wiem.

W katedrze, zaraz przy jej wejściu stał - nadal stoi - rodzaj "bufetu", gdzie wystawiano książeczki Catholic Truth Society i gdzie również ludzie zostawiali innym do wzięcia różne książeczki i obrazki (a czasami jakieś protesty do podpisu, np. przeciw bluźnierstwom w jakimś filmie). Tamtego razu, gdy wychodziłem ze świątyni, jak zawsze zwróciłem uwagę co tam aktualnie leży.

Zobaczyłem obrazek. Był tylko jeden. Wziąłem go, bo zorientowałem się, ze dotyczy modlitwy za nienarodzonych. Od paru lat byłem zaangażowany w skromne działania na rzecz pomocy samotnym matkom wahającym się przed urodzeniem dziecka, a od jakiegoś czasu byłem też włączony w "krucjatę modlitewną" pro life animowaną z Krakowa przez inżyniera Antoniego Ziębę. Sprawy te więc przylepiały mi się do oczu i do rąk. Tak jak ten obrazek, jak opiłek do namagnesowanego kawałka metalu.

Wyszedłem. Z katedry przeszedłem spacerem przez plac przed nią i skręciłem w lewo Victoria Street. Oddychałem spokojnie świątecznością niedzieli, oddechem młodego człowieka zbierającego spojrzeniami piękno mijanych miejsc, rzeczy, osób. Doszedłem do stacji (owszem, też Victoria w nazwie), przekroczyłem barierki machając kontrolerowi moim biletem miesięcznym w czerwonej oprawce. Zszedłem do Circle Line, wybrałem jej kierunek zachodni, w "moje strony", do Kensingtonu.

Tylko chwila i byłem w wagoniku. Wolne miejsce. Usiadłem, choć to tylko kilka minut. Usiadłem, bo chciałem zobaczyć dokładnie co wziąłem z katedry. Z kieszeni w marynarce wyjąłem obrazek. Była to w sumie mała lakierowana karteczka złożona na pół, tak że całość stanowiła czterostronicową "książeczkę". Na wierzchu, jak wezwanie, była sepiowa ilustracja Świętej Rodziny z jakimś napisem "spiritual adoption" czy jakoś tak, a na pozostałych trzech stroniczkach był tekst. Szybko przebiegłem go oczami: to nie była po prostu zachęta do modlitwy w intencji ochrony dzieci nienarodzonych, to coś innego. Zanim dojechałem do High Street Kensington, dotarło do mnie najważniejsze: jakie to proste i zwyczajne, można się dzień w dzień, przez dziewięć miesięcy modlić z wiarą o ochronę konkretnego dziecka nienarodzonego zagrożonego sztucznym poronieniem, dziecka wybranego przez Boga. Dlatego nazwali to duchową adopcją. Dotknąłem jakiegoś gorącego źródła, tak to poczułem - jak kilka razy w życiu. Coś musiało się wydarzyć.

Z metra wyszedłem z prostym pomysłem: zaraz przetłumaczę tekst modlitwy na polski. Po powrocie wszedłem do siebie na górę, usiadłem przy stole, położyłem przed sobą obrazek, pod nim czystą kartkę - i zająłem się tłumaczeniem modlitwy.

Popłynął polski tekst:

"Panie Jezu, za wstawiennictwem Twojej Matki Maryi, która urodziła Cię z miłością, oraz za wstawiennictwem św. Józefa, człowieka zawierzenia, Który opiekował się Tobą – proszę Cię w intencji tego nie narodzonego dziecka znajdującego się w niebezpieczeństwie sztucznego poronienia, które duchowo adoptowałem. Proszę, daj rodzicom tego dziecka miłość i odwagę, aby pozostawili je przy życiu, które Ty sam mu przeznaczyłeś. Amen”.

***

Ciąg dalszy nastąpił. Dzięki życzliwości o. Jerzego Domańskiego, ówczesnego redaktora naczelnego "Rycerza Niepokalanej", mogłem na jego łamach wydrukować artykuł, w którym tłumaczyłem zasady duchowej adopcji i wzywałem do jej podjęcia. Sam zadeklarowałem rozpoczęcie codziennej modlitwy "adopcyjnej" od 1 stycznia 1987 i kontynuowanie jej do 2 października. Od uroczystości Świętej Bożej Rodzicielki do wspomnienia Świętych Aniołów Stróżów.

Gdy numer czasopisma doszedł do czytelników, moje wezwanie dotarło do ludzi, do których miało dotrzeć. Miałem na to nadzieję - ale nie spodziewałem się jak to nastąpi i co z tego będzie. Byłem cienkim drucikiem, którym popłynął prąd. I wystarczy.

Mój artykuł został przeczytany na zebraniu w Duszpasterstwie Akademickim "Straż Pokoleń". Tam byli ludzie działający od lat na rzecz ochrony dzieci nienarodzonych, wspierania rodziców w kłopotach, pomocy samotnym matkom. Młodzi ludzie inspirowani m.in. przez lekarzy wykluczonych z zawodu z powodu sprzeciwu wobec aborcji (ja tam spotkałem panią doktor Chróścicką-Paderewską, blisko był też pan doktor Włodzimierz Fijałkowski). Ludzie z Duszpasterstwa uznali, że duchowa adopcja to przecież ich misja! W Straży Pokoleń zresztą regularnie modlono się w duchu ślubów jasnogórskich jakie w 1956 r. złożył kard. Wyszyński, że jako naród „będziemy walczyć w obronie każdego dziecięcia i każdej kołyski”. To wszystko dobrze współgrało ze sobą.

Działający w "Straży Pokoleń" Jurek Zieliński, skądinąd narodowiec jak ja, stał się jednym z głównych propagatorów sprawy. On naprawdę był od początku głównym jej apostołem. To, tak sądzę, jemu jako pierwszemu należy się chwała należna cichym sługom tej pięknej misji. Obok niego byli oczywiście inni, potem dochodzili jeszcze inni ludzie i instytucje. Każdemu kto się do mnie zgłaszał, starałem się udzielać swojego zainteresowania i wsparcia wedle moich sił.

Ja jeszcze tylko zadbałem o to, żeby był w Polsce obrazek równie łatwo przekazywalny jak ten, który "przylepił" się do mnie w Londynie. Po powrocie do Kraju napisałem do księdza Waleriana Moroza, dyrektora Wydawnictwa Księży Michaelitów w Strudze k. Warszawy. Wysłałem mu tekst modlitwy z objaśnieniem i poprosiłem go o wydrukowanie odpowiednich obrazków. Trochę zwlekano z odpowiedzią, z drukiem wówczas nie było tak łatwo. Wtedy napisałem jeszcze raz, uciekając się do argumentu, że jeśli zaniedbamy tę sprawę, odpowiemy za to na sądzie Bożym. Nie chodziło mi zresztą o strach przed sądem, lecz o powiedzenie księdzu dyrektorowi jak bardzo poważnie widzę tę sprawę. Od tego momentu sprawy poszły dość szybko, przynajmniej jeśli chodzi o druk obrazka. Tak się zresztą złożyło, że parę tygodni po swoim liście byłem w Strudze (na rekolekcjach profesora Gogacza) - i wykorzystałem to, żeby zajść do księdza Moroza i zapytać co z naszą sprawą. Ksiądz pokazał mi obrazek, który zamierzał dać (było to któreś piękne renesansowe rondo ze Świętą Rodziną).

No ale ostatecznie wyszło to nie takie ładne, wyszło zresztą jako folderek, nie zwykły obrazek. Niemniej - można już było "coś" dawać zainteresowanym lub rozkładać w kościołach. Mały folderek. Przez moje ręce przeszły go setki (byli ludzie, którzy prosili o niego korespondencyjnie - np. pisała do mnie jakaś pani ze Śląska, co jakiś czas prosiła o kolejną paczkę tych folderków).

I tak ta sprawa popłynęła ode mnie, daleko, już zupełnie poza moim wpływem i pośrednictwem. Jurek Zieliński i inni liderzy (np. pan Arkuszyński z Gdańska) zgłaszali się jednak do mnie nadal co jakiś czas, czyniąc mi zaszczyt jakiegoś choćby biernego udziału w ich niezmordowanym apostolstwie. Jurek wpadał do mnie np. między wykładami na uczelni, otwierał teczkę i pokazywał listy nowych ośrodków duchowej adopcji, opowiadał o tym jak zawieźli rzecz a to do przysłowiowego Olecka, a to do... Indii. On i inni opowiadali o mnóstwie znanych im przypadków gorliwej modlitwy, oczyszczenia sumień, zaangażowania. Dbano o to, żeby z krótką codzienną modlitwą złączone były jeszcze inne praktyki modlitwy i miłosierdzia, żeby akt zobowiązania miał charakter społeczny, świadomy, a przecież pozostał szeroko dostępny.

Wiedziałem, jak już jestem daleko w tyle za innymi, którzy to dzieło przejęli. Było to dla mnie z jednej strony proste jak dzieła Boże, a także niepojęte: jak rozkrzewiło się to dzieło wśród ludzi, jakby oczekiwane, potrzebne. I naprawdę jednym z dowodów dla mnie, że jest to Boża sprawa, jest to, jak proste były jej początki, jak skromne - i jak niewielki, po prostu nikły mój udział w jego "rozniecaniu"; a jak bardzo się ono rozeszło, po Polsce, po świecie. Zabawne, że gdy po latach Polacy zaczęli mówić o duchowej adopcji w Anglii, okazało się, że tam nikt o tym nie słyszał. A ja naprawdę tam znalazłem małą karteczkę! Brytyjscy działacze pro-life zwrócili się do Polaków o treść tej adopcyjnej modlitwy. „Karteczka” angielska wróciła więc na Wyspę.

Dzieło wyrosło ogromnie. Po latach, w których jego promotorami byli ludzie świeccy, zupełnie własnymi siłami - wzięli je bardziej pod swoją opiekę paulini, powstało oficjalne centrum na Jasnej Górze, sprawą kierował ojciec Stanisław Jarosz (zabawna zbieżność, że w kiedyś student na zajęciach mojej żony, na historii sztuki ATK). Po latach Episkopat Polski wpisał duchową adopcję do dzieł polecanych programem duszpasterskim w Jubileuszu 2000. A potem jeszcze po następnych latach kardynał Nycz uczynił kościół pauliński na Freta, główny ośrodek duchowej adopcji w Warszawie - sanktuarium Jasnogórskiej Matki Życia (byłem na uroczystości, w kościele pękającym w szwach, stojąc razem z żoną dumny obok tych, którzy uczynili tamto miejsce tak promieniującym ośrodkiem, obok Jurka i innych).

Nie wiem, naprawdę nie wiem jakie konkretnie były i są owoce tej modlitwy - te przewidziane w jej "adopcyjnej", ochronnej intencji (bo niektórzy próbują to obliczać...). Pan Bóg to wie, jakie i gdzie skutki nastąpiły. Gdy inicjatywa startowała, aborcja szła w Polsce w setki tysięcy. Dziś jest tych śmierci mniej - ale też życia jest coraz mniej... Jeśli chodzi o duchową adopcję, dla mnie od początku ważne było to, że powierzamy tutaj tak wiele Bogu - włącznie z wiedzą o skutkach modlitwy. Tajemnica tej modlitwy polega na tym, że prosimy, by nasza intencja została przez Boga zastosowana do jednego konkretnego dziecka, do jego matki, obojga rodziców, otoczenia. Z pewnością zresztą nie powinno to zastępować innych działań na rzecz prawa do życia. Tak jak działania na rzecz urodzenia dziecka muszą się naturalnie łączyć z opieką nad nim po urodzeniu, z tworzeniem tego, co nazywaliśmy za świętym Janem Pawłem II cywilizacją życia.

Co parę lat dociera do mnie ktoś z mediów, z prośbą, żebym opowiedział jak doszło do wystartowania duchowej adopcji dziecka nienarodzonego. Pytają przy tej okazji także o różne inne rzeczy. Także o to dlaczego według mnie ta przygoda mi się zdarzyła, jak się z tym czuję wobec wielkiego liczbowego rozwoju osób podejmujących to zaangażowanie. Mało się nad tym zastanawiałem. Ale sądzę, że Pan Bóg do takich prac wybiera osoby, które są jakoś do nich przygotowane choćby w jakimś ogólnym sensie, a równocześnie jednak na tyle "naiwne", żeby przyjąć zadanie zupełnie prosto, bez dodawania od siebie. Może taki byłem wtedy, wezwany do tego "podaj, zanieś".

Paweł Milcarek

 

Drogi Czytelniku, prenumerata to potrzebna forma wsparcia pracy redakcji "Christianitas", w sytuacji gdy wszystkie nasze teksty udostępniamy online. Cała wpłacona kwota zostanie przeznaczona na rozwój naszego medium, nic nie zostaje u pośredników, a pismo jest dostarczane do skrzynki pocztowej na koszt redakcji. Co więcej, do każdej prenumeraty dołączamy numer archiwalny oraz książkę z Biblioteki Christianitas. Zachęcamy do zamawiania prenumeraty już teraz. Wszystkie informacje wszystkie informacje znajdują się TUTAJ.


Paweł Milcarek

(1966), założyciel i redaktor naczelny "Christianitas", filozof, historyk, publicysta, freelancer. Mieszka w Brwinowie.