Na łamach "Christianitas" 75-76/2019 opublikowaliśmy ankietę "Trzydzieści lat Kościoła w nowej Polsce", przyszedł moment by udostępnić ją w internecie. Lektura w sam raz na refleksyjny czas zarazy.
Czy Kościół czeka opóźniona rewolucja, która na Zachodzie miała miejsce w latach 60. i 70., czy początek ery stabilności w zmienionych warunkach?
Przy tak zdefiniowanych alternatywach – albo rewolucja, albo era stabilności – zawsze mam nadzieję, że możliwa jest jednak trzecia droga – nawrócenie. Ani rewolucja sama w sobie, ani nadmierna stabilizacja niczego dobrego dla Kościoła nie oznaczają. Inna sprawa, że ta pierwsza często okazuje się wstrząsem koniecznym do tego, by nastąpiło przebudzenie i nawrócenie. Czy tak musi być również w przypadku Polski? Jeśli już szukać jakichś analogii, to na pewno nie w krajach takich, jak Francja, Holandia czy nawet Hiszpania. Do laicyzacji doprowadziły tam procesy, które są jednak zupełnie różne od procesów dokonujących się w Polsce. Jedynym potencjalnym – ale wcale nieoczywistym – punktem odniesienia może być Irlandia. Irlandczyk-katolik. To hasło chyba jeszcze bardziej niż polski odpowiednik oddawało rolę wiary i miejsce Kościoła w życiu społecznym Irlandii. Katolicki naród, niepodważalny autorytet moralny Kościoła w społeczeństwie. Tak postrzegana była przez długi czas Zielona Wyspa. I wydawało się, że tak będzie już zawsze. Tym większy szok wywołało w latach 90. ujawnienie przez media podwójnego życia cieszących się zaufaniem duchownych i serii skandali seksualnych z ich udziałem oraz całego systemu tuszowania i zamiatania pod dywan tych spraw przez biskupów. Niespodziewany kryzys odsłonił narastające tak naprawdę od lat sześćdziesiątych stopniowe załamywanie się wizerunku tego kraju jako nieskazitelnej przestrzeni żywej wiary. Kryzys okazał się wprawdzie okazją do oczyszczenia ze złudzeń, hipokryzji i niezdrowego samozadowolenia, ale kosztem pustoszejących kościołów. Czy taka musi być zawsze cena przebudzenia we wspólnocie chrześcijan? Od odpowiedzi na to pytanie zależy też po części odpowiedź na pytanie, czy tak samo musi być w Polsce. Warto podkreślić, że wierni w Irlandii zaczęli tracić zaufanie do duchownych nie tyle ze względu na same przypadki nadużyć, ale dlatego, że nie widzieli właściwej reakcji na skandale. – Starano się bronić instytucję, a nie prawdę. Później Kościół hierarchiczny przyznał się, ale stracił już wiarygodność – mówił mi przed laty o. David Sullivan. I chociaż w Polsce daleko nam jeszcze do ideału, tzn. takiego podejścia do ofiar nadużyć, które nie pozostawiałoby żadnych wątpliwości co do jasności intencji, mimo wszystko jesteśmy przynajmniej krok dalej niż Kościół irlandzki w latach dziewięćdziesiątych. To ciągle za mało, by uniknąć katastrofy, ale zarazem na tyle dużo, by mieć chociaż nadzieję na uratowanie wiarygodności Kościoła. I nie chodzi o tzw. dobro instytucji – ale o wiarygodność tego, co jest jedyną racją istnienia Kościoła, czyli głoszenia Jezusa Ukrzyżowanego i Zmartwychwstałego. Dla tej wiarygodności warto stracić wszystko, co może i daje jakieś czasowe poczucie stabilizacji, ale co w rzeczywistości przeszkadza w tej podstawowej misji. Dlatego też mam nadzieję bardziej na ożywcze nawrócenie pastoralne (o którym więcej w dalszej części) niż na rewolucję, która wszystko niszczy, czy na stabilizację, która usypia czujność i daje złudne poczucie bezpieczeństwa.
Czy trzydzieści lat wolnej Polski to była walka o byt Kościoła czy stan cieplarnianego bezpieczeństwa?
Zapewne po części jedno i drugie. Walka o byt spowodowana zmianą sytuacji społeczno-politycznej w kraju i zarazem stan bezpieczeństwa betonowany kolejnymi uspokajającymi statystykami (mityczne „ponad 95 proc. wierzących”). Znowu jednak wolę wskazać na trzecią opcję: między walką o byt a poczuciem bezpieczeństwa jako Kościół dojrzewaliśmy – owszem, powoli – również do zrozumienia (i uznania, że dotyczy to także Polski), że wiara staje się coraz częściej świadomym wyborem, a nie tylko przywiązaniem do tradycji. W języku socjologicznym określa się to jako przejście od „Kościoła ludu” do „Kościoła wyboru”. W takim ujęciu kryzys może okazać się szansą na oczyszczenie. I skończenie z zabawą w „sympatyków chrześcijaństwa” (to słynne określenie ks. Franciszka Blachnickiego, twórcy Ruchu Światło-Życie). Kiedy ks. Joseph Ratzinger w latach 60. XX wieku prorokował: „Z obecnego kryzysu wyłoni się Kościół jutra – Kościół, który stracił wiele. Będzie niewielki i będzie musiał zacząć od nowa, mniej więcej od początku. Ponieważ liczba jego zwolenników maleje, więc straci wiele ze swoich przywilejów społecznych” – nie rozumiano tego jeszcze w pełni ani na Zachodzie, ani tym bardziej w Polsce. Do dziś wydaje się to czymś niemalże obrazoburczym dla osób przywiązanych do status quo (a raczej wierzących, że status quo nie uległo zmianie). Kościół w Polsce chyba zbyt późno – o ile w ogóle – zaczął przejmować się i rozumieć inne słowa z tego samego proroctwa Ratzingera: „Kościół będzie wspólnotą bardziej uduchowioną, nie wykorzystującą mandatu politycznego, nie flirtującą ani z lewicą, ani z prawicą. To będzie trudne dla Kościoła, bo ów proces krystalizacji i oczyszczenia będzie kosztować go wiele cennej energii. To sprawi, że będzie ubogi i stanie się Kościołem cichych”. Nieżyjący już klasyk polskiej socjologii religii, ks. prof. Władysław Piwowarski, charakteryzując cechy „Kościoła wyboru”, mówił, że – w największym skrócie – model ten sprowadza się do przekonania, że do przeszłości należy już czas, gdy wiarę się „dziedziczyło", a nastały czasy, gdy znowu staje się ona kwestią osobistego przeżycia i wyboru. Możliwe, że Kościół w Polsce, skupiając się raczej na uspokajających do czasu statystykach, zbyt późno się zorientował, że czasy „Kościoła ludu" należą już raczej do przeszłości – najczęściej w środowiskach większych ośrodków miejskich, ale i coraz bardziej w wiejskich. Odkrycie tego „przeoczenia" to pierwszy krok do tego, co nazywamy dzisiaj nawróceniem pastoralnym.
Czy Kościół hierarchiczny będzie potrafił zareagować na kryzys, czy czeka nas bolesna i długotrwała “wymiana elit” oraz kurczenie się i wymieranie Kościoła?
Próbując dokonać odpowiedzi na to pytanie, pora chyba rozwinąć pojęcie „nawrócenia pastoralnego”, które uparcie powtarzam od początku i które uważam za kluczowe dla zrozumienia przyszłości Kościoła. Przypomnijmy najpierw, że pojęcie to wypracowali w 2007 roku w brazylijskiej Aparecidzie biskupi Ameryki Łacińskiej – głównie za sprawą kard. Jorge Bergoglia, dzisiejszego papieża Franciszka, a przy pełnej akceptacji i poparciu ówczesnego, Benedykta XVI (papież Ratzinger już wtedy „Dokument z Aparecidy" nazwał programem reform dla całego Kościoła). W skrócie „nawrócenie pastoralne" sprowadza się do odkrycia i przyjęcia na nowo prawdy, że każdy ochrzczony musi być misjonarzem oraz że dla Kościoła ważny jest nie tylko wzrost liczebny, ale przede wszystkim jakość świadectwa. Bo to autentyczność świadków Chrystusa przyciąga tych, którzy stoją z boku lub zniechęca i oddala tych, którzy stoją na jego progu. Papież Franciszek pod tym pojęciem rozumie „porzucenie wszelkich działań o charakterze konserwującym i zachowawczym, na rzecz działań o charakterze zdecydowanie misyjnym". Kiedy w 2014 roku prezentowano polskie wydanie „Dokumentu z Aparecidy", obecny na prezentacji abp Rino Fischiella, kierujący Papieską Radą ds. Krzewienia Nowej Ewangelizacji, mówił, że nawrócenie pastoralne rozumie także jako odwrócenie się od biurokracji, przez pryzmat której często postrzegany jest Kościół, aby „stać się znakiem żywej wspólnoty, która głosi Jezusa Chrystusa i żyje nim wewnątrz wspólnoty". I powiedzmy sobie szczerze – to jest ciągle zadanie, przed którym Kościół w Polsce stoi. Nie tyle lecące choćby na łeb na szyję statystyki – one mogą być owocem braku „nawrócenia pastoralnego" – tylko właśnie istniejące ciągle, w różnych miejscach w różnym stopniu, skostniałe, biurokratyczne, a czasem i dworskie zwyczaje, które może zapewniają klimat lodówki lub w najlepszym wypadku atmosferę pałacową, ale z pewnością nie dają poczucia wspólnoty wiary. I jest to problem, który w różnym stopniu dotyka różnych diecezji czy parafii – podobnie jak poszczególne diecezje się różnią, nieraz skrajnie, statystykami dotyczącymi praktyk religijnych. I żeby było jasne – w „nawróceniu pastoralnym" nie chodzi wyłącznie o biskupów i księży, ale również o grupy parafialne, a przede wszystkim o rodziny. To chyba trochę pomijany w różnych diagnozach wątek, ale przecież to rodzina jest pierwszym i podstawowym środowiskiem, w którym powinna (o ile mowa o rodzinie wierzącej) dojrzewać wiara dzieci. Owszem, wspólnota parafialna może uformować młodych, dojrzewających ludzi, ale to na rodzicach spoczywa pierwszy obowiązek przekazu wiary. Zanim więc ktokolwiek wyciągnie oskarżycielski palec, warto, by zadał sobie uczciwie pytanie, co sam zrobił, by jego dziecko, być może już dzisiaj dorosłe, odkryło w Kościele to, co w nim najważniejsze: wspólnotę wiary oraz przestrzeń łaski i spotkania grzesznika z miłosierdziem Boga.
Z jednej strony, w Kościele nie obejdzie się bez „wymiany elit”. Jak to dosadnie ujął ostatnio rzecznik prasowy jednej z kurii diecezjalnych, „to pokolenie musi wymrzeć”, żeby cokolwiek się zmieniło. Jednocześnie – i to jest podstawą mojego optymizmu – trudno nie mówić o odnowie życia dokonującej się już dzisiaj na wielu płaszczyznach, choć nie są to informacje z pierwszych stron gazet ani czołówki z portali internetowych. To dziesiątki, a właściwie już setki tysięcy ludzi, którzy na co dzień działają w przeróżnych grupach formacyjnych, wspólnotach modlitewnych i podejmują setki inicjatyw ewangelizacyjnych. I znowu chodzi nie tyle o same procenty, ile o skalę oddziaływania i zarażania dobrym poruszeniem kolejnych osób i wspólnot. To zarówno tradycyjne ruchy odnowy Kościoła, jak i powstające jak grzyby po deszczu nowe wspólnoty o charakterze modlitewnym lub mocno ewangelizacyjnym. Według Instytutu Statystyki Kościoła Katolickiego mamy 60 tys. wspólnot, organizacji, które działają przy parafiach. Liczba osób zaangażowanych w tych wspólnotach to ok. 2,5 mln. Jest to istotna część społeczeństwa obywatelskiego. Nawrócenie pastoralne musi polegać też na tym, by nie zgasić tego potencjału. Bo to głównie te środowiska tworzą przestrzeń, w której ludzie doświadczają (nierzadko po raz pierwszy w życiu) osobistej, ale przeżywanej we wspólnocie Kościoła i w jedności z nim, wiary w Chrystusa („Kościół wyboru”). Brak takich wspólnot właśnie w Irlandii przyspieszył proces laicyzacji. „Katolicyzm kulturowy” nie był w stanie zatrzymać zbiorowej apostazji wywołanej całą serią ujawnianych nadużyć i przestępstw, jakie przez dekady były w tamtejszym Kościele zamiatane pod dywan. Tąpnięcie nie byłoby tak bolesne, gdyby irlandzka mapa katolicyzmu miała choć połowę z tych źródeł życia, jakie w Polsce tworzą wspólnoty wiary. Czyli grupy osób, które po obejrzeniu kolejnych filmów o nadużyciach czy przeczytaniu o kolejnych skandalach z udziałem duchownych nie odwrócą się na pięcie i nie wyjdą z kościoła, trzaskając drzwiami, tylko tym mocniej ścisną w rękach różańce, tym częściej przyjmą Komunię św., tym więcej będą modlić się za Kościół i tym mocniej będą głosić Ewangelię w „katolickich kulturowo”, choć nierzadko martwych duchowo środowiskach.
Jacek Dziedzina
Inne głosy z ankiety można przeczytać TUTAJ.
-----
Drogi Czytelniku, w prenumeracje zapłacisz za "Christianitas" 17 złotych mniej niż w salonach prasowych. Zamów już teraz, wesprzesz pracę redakcji w czasie epidemii. Do każdej prenumeraty dołączamy numer archiwalny oraz książkę z Biblioteki Christianitas. Po więcej unformacji kliknij TUTAJ.
-----
(1979), mąż, ojciec, dziennikarz, wydawca, publicysta; od 2006 związany z "Gościem Niedzielnym", autor reportaż zagranicznych (od Wietnamu przez Syrię, Kosowo po Stany Zjednoczone), wywiadów oraz analiz dotyczących stosunków międzynarodowych i życia Kościoła; publikował również w "Do rzeczy", "Rzeczpospolitej" ("Plus Minus"), "Cywilizacji", onet.pl; założyciel i właściciel Wydawnictwa Niecałe; pracował m. in. w Intytucie Kultury Polskiej przy Ambasadzie RP w Londynie.