Niektóre procesy zachodzące w Kościele za pontyfikatu Papieża Franciszka budzą we mnie silne skojarzenie z pewnym fragmentem Ojca chrzestego Mario Puzo. Chodzi o scenę, kiedy po śmierci Santina Corleone, który został zamordowany w ramach wojny pomiędzy nowojorskimi rodzinami mafijnymi, jego ojciec zwołuje zebranie donów z całej Ameryki w celu przeprowadzenia rozmów pokojowych. Wojna wybuchła, ponieważ don Corleone odmówił zaangażowania swojej rodziny w interesy narkotykowe, przez co o mało nie padł ofiarą zamachu. W czasie wspomnianego spotkania tłumaczy zebranym mafiosom dlaczego uważa, że narkotyki to biznes, który w dłuższej perspektywie przyniesie mafii więcej szkód niż pożytku. W reakcji na jego dictum odzywa się jeden z jego bliższych przyjaciół, don z Detroit, który mówi tak:
„Nie wierzę w narkotyki. Przez całe lata płaciłem ekstra swoim ludziom, żeby nie robili takich interesów. Ale to nic nie dało, nic nie pomogło. Ktoś przychodził do nich i mówił: ‘Mam proszek. Jeżeli zainwestujesz trzy, cztery tysiące dolarów, możemy na rozprowadzaniu zarobić pięćdziesiąt tysięcy’. Kto może się oprzeć takiemu zyskowi? I tak są zajęci swoimi drobnymi, ubocznymi machlojkami, że zaniedbują robotę, za którą im płacę. W narkotykach jest więcej pieniędzy. To się ciągle rozrasta. Nie ma sposobu tego powstrzymywać, więc musimy opanować ten biznes i utrzymać go w przyzwoitych granicach. Nie chcę tego widzieć w pobliżu szkół, nie chcę, żeby to sprzedawano dzieciom. To jest infamità”.
Czytając te słowa nie sposób oprzeć się wrażeniu totalnej naiwności albo równie totalnej obłudy, a w perspektywie – nadchodzącej katastrofy. Jest oczywiste, że nawet jeśli ów „moralny” mafioso nie wierzy w narkotyki, to – że posłużę się pratchettowską frazą – one wierzą w niego. Wejście w narkobiznes z intencją „utrzymania go w przyzwoitych granicach” będzie oznaczało w najlepszym wypadku stałe przesuwanie zarówno granic, jak i ich „przyzwoitości”, w krótkim czasie narkotyki zaczną być sprzedawane w szkołach, a ich ofiarami padną dzieci (Puzo genialnie oddał ten aspekt w kolejnym fragmencie, relacjonując cyniczne myśli słuchaczy: „Ostatecznie, któż sprzedawałby narkotyki dzieciom? Skąd dzieci wzięłyby pieniądze?”). Itd., itd.
Logika myślenia dona z Detroit jest następująca: Narkotyki to zło, ale zło dające dużo korzyści. Dlatego nie da się powstrzymać ludzi, chcących czerpać z nich zysk. Ze względu na naturę ludzką jest to po prostu niemożliwe. To, co można zrobić, to wkroczyć w tę rzeczywistość zła, wprowadzając w nią pewien porządek, co pozwoli też ocalić potencjalne niewinne ofiary. Innymi słowy, dopuśćmy to, co jest nieuniknione, ale postawmy pewne warunki. Oczywiście w tle jest też przekonanie, że jeśli nie opanujemy narkobiznesu, stracimy udziały w bardzo zyskownej grze, którą inaczej moglibyśmy kontrolować. A teraz podstawmy pod narkotyki cudzołóstwo, pod ludzi, którzy nie są w stanie powstrzymać się od udziału w narkotykowych operacjach ludzi, dla których niemożliwe jest zachowanie wstrzemięźliwości w nowym związku, pod wkroczenie w narkobiznes i utrzymanie go w „przyzwoitych granicach”, dopuszczanie wyjątków w dyscyplinie sakramentalnej na podstawie „towarzyszenia i indywidualnego rozeznawania”. Struktura jest praktycznie ta sama. Przypadek? Nie sądzę.
Opisany powyżej mechanizm pertraktowania ze złem i jego konsekwencji ma w sobie coś banalnego. To jest właśnie to mdlące przekonanie – kiedy czyta się wypowiedź dona z Detroit – że mamy do czynienia z głupotą albo ledwo skrywanym cynizmem, ponieważ doskonale wiadomo, jak to się skończy. Osobiście trudno mi opanować podobne uczucie kiedy obcuję z pewnymi odmianami aktualnego dyskursu „miłosierdzia”. Jest bowiem oczywiste, że zakorzenienie go w – skądinąd wprost heretyckim, ponieważ sprzeciwiającym się konkretnym artykułom wiary – przekonaniu, że grzesznik nie jest w stanie nie grzeszyć, będzie prowadzić nie w stronę ocalenia grzesznika, ale dalszego znieprawienia. Jego samego i tego, kto świadczy mu „miłosierdzie”. Prędzej bowiem ten ostatni kolejny raz przesunie przyzwoitość granic, niż ten pierwszy odnajdzie przemieniającą i oczyszczającą miłość Boga.
Powyższe skojarzenie narzuciło mi się w związku z odkryciem – mocno spóźnionym zresztą – że pod koniec 2016 część biskupów kanadyjskich (z regionu atlantyckiego) wydało wytyczne[1] dotyczące możliwości udzielenia sakramentów pokuty, namaszczenia chorych i wiatyku osobom planującym poddanie się eutanazji albo medycznie kontrolowanemu samobójstwu (medical-assisted suicide). Jak mówił w rozmowie z Catholic Register[2] jeden z sygnatariuszy listu, bp Claude Champagne, podstawą ich podejścia jest logika adhortacji Amoris Laetitia oraz w ogóle nauka papieża: „Chodzi nam o duszpasterskie towarzyszenie. Papież Franciszek jest naszym wzorem”. Przypadek osób poddających się eutanazji jest w tym kontekście niezwykle znaczący. O ile bowiem w przypadku rozwodników w nowych związkach można by jeszcze argumentować, że papieskie panaceum „towarzyszenia” może pomóc im w nawróceniu, o tyle tu nie może być już o nim mowy, wszak rzecz dotyczy zaplanowanego grzechu śmiertelnego, który jednocześnie kończy ziemską egzystencję. „Towarzyszenie” oznacza tu nic innego, jak wyciszenie potencjalnych niepokojów sumienia (planujący eutanazję katolicy, jak mówi bp Chapagne, muszą „czuć, że są mile widziani”). Rzecz kojarzoną raczej z działaniem złego, niż z posługą duszpasterską. W tym sensie biskupi kanadyjscy wskazują jedną z możliwych trajektorii rozwoju doktryny „miłosierdzia”. Trzeba być „donem z Detroit”, żeby tego nie widzieć i nie chcieć zobaczyć.
Tomasz Dekert
[1]http://www.catholicregister.org/digital/2016/121116/Atlantic-euthanasia/Atlantic-assisted-dying
[2]https://www.catholicregister.org/item/23783-atlantic-bishops-stress-pastoral-care-in-assisted-death-guideline
(1979), mąż, ojciec, z wykształcenia religioznawca, z zawodu wykładowca, członek redakcji "Christianitas", współpracownik Fundacji Dominikański Ośrodek Liturgiczny.