Ten artykuł, tak jak wszystkie teksty na christianitas.org publikowany jest w wolnym dostępie. Aby pismo i portal mogły trwać i się rozwijać potrzebne jest Państwa wsparcie, także finansowe. Można je przekazywać poprzez serwis Patronite.pl.
Z góry dziękujemy.
Słowo dogmat należy do najpopularniejszych w swojej rodzinie. Pod względem liczby zaznajomionych z nim użytkowników języka bije na głowę swoich kuzynów, takich jak lemat, remat, teoremat, aksjomat czy paradygmat. Chyba tylko bankomat może się z nim równać. Nawet tematowi raczej się to nie udaje – dane mi było poznać wielu ludzi, którzy szybko i bezbłędnie potrafią rozpoznać przynajmniej pewne dogmaty, natomiast tematu trzymać się nijak nie umieją.
W naszej kulturze słowo to często nasuwa jednoznaczne skojarzenia z Kościołem katolickim. Skojarzenia te są niekiedy bardziej zakorzenione niż nawyk korzystania ze słowników. W kilku przynajmniej rozmowach, gdy zasugerowałem możliwość posługiwania się tym słowem w nieco szerszym znaczeniu, posuwano się wręcz do kwestionowania mego (niepełnego) wykształcenia filozoficznego. Osobnikom takim polecam lekturę tekstów: Dwa dogmaty empiryzmu Quine’a czy Dogmaty i przesądy Chestertona; lub, jeśli brak im czasu, Wikipedii.
Nic nie poradzę na to, że jednym z moich ulubionych dogmatów jest wspólny dla większości ludzi cywilizowanych (nie tylko z kultury Zachodu) Dogmat o Klamce. "Jeśli coś wystaje z zamkniętych drzwi na wysokości mniej więcej nerek przeciętnie wysokiego człowieka, to tego czegoś naciśnięcie lub przekręcenie z prawdopodobieństwem graniczącym z pewnością doprowadzi do otwarcia rzeczonych drzwi." Konia z rzędem temu, który formalnie udowodni mi jego prawdziwość. Jednocześnie każdy, kto go nie uznaje, wyklucza się tym samym ze społeczności ludzi potrafiących samodzielnie opuszczać budynki. Jeśli go uznajemy, uznajemy go bez dowodu.
Nie trwóżcie się jednak, dzielni Czytelnicy – dogmat klamkologiczny nie jest jednym z dwóch dogmatów tytułowych. Chcę tylko na wstępie zwrócić Waszą uwagę na fakt, że Kościół katolicki nie posiada wyłączności na dogmaty; i że są one o wiele bardziej rozpowszechnione, niż to się codziennie zauważa.
Jak to się więc stało, że rzymscy katolicy są tak często kojarzeni z dogmatami? Ośmielam się twierdzić, iż dzieje się tak dlatego, że dysponują oni dogmatami pod wieloma względami najlepszymi. Tak, tak – istnieją dogmaty lepsze i gorsze, bardziej i mniej racjonalne. Przyjęcie każdego z nich stanowi ukłon (czasami tylko mały dyg) logiki formalnej przed tajemnicą Rzeczywistości. Istnieją jednak ukłony mniej lub bardziej karkołomne i lepiej lub gorzej uzasadnione.
Jakimi kryteriami się posługuję, że ośmielam się formułować tak apodyktyczne sądy?
Po pierwsze, katolicy dokładają starań, by ich dogmaty zostały sformułowane w sposób możliwie ścisły. Praktyką – nawet w filozofii – jest raczej czekanie, aż przeciwnicy je za nas sformułują (zob. wspominany już tekst Dwa dogmaty empiryzmu). Najczęściej jednak – jak ten o klamce – muszą się one zadowolić językiem potocznym
Po drugie, ich dogmaty są ogłoszone każdemu, komu chce się przyjść do proboszcza na kawę lub poszperać nieco w Internecie. Czasami dogmaty nieco czekają, aż sytuacja zmusi Rzym do tego, by je ogłosić, czasami jednak – nie. Jak w przypadku dogmatu o Niepokalanym Poczęciu. Rozważmy następującą analogię. Powszechnie wiadomo, że zawodnicy piłki nożnej raczej nie powinni strzelać do własnej bramki regularnie i z ewidentną premedytacją. Gdyby któryś z nich zaczął to robić, prawie na pewno zostałby wykluczony z drużyny. Możliwe nawet, że usłyszałby „albo grasz z nami, albo przeciw nam”. Nie wiem, czy ktoś uznałby to za nieracjonalne. Ukłony zaś zacznę bić temu, który w przekonujący sposób wyjaśni mi, gdzie można się w czymś takim doszukiwać łamania praw człowieka i szczególnej, graniczącej krwiożerczością, nienawiści trenera wobec winowajcy. Ale to już uwaga na marginesie.
Wiem natomiast, że gdyby zawodnicy masowo zaczęli tak robić i powoływać się na to, że nikt im tego nie zabronił, w końcu znalazłby się ktoś, kto ogłosiłby dogmat o niestrzelaniu do własnej bramki. I znów uwaga marginesowa – stałoby się to nie dlatego, że dopiero wtedy ów dogmat powstał. Raczej dlatego, że dopiero wtedy stał się problematyczny. Z pewnością jednak – tu już uwaga zasadnicza – ogłoszenie tego publicznie byłoby racjonalniejsze niż wstrzymanie się od takiego kroku.
Po trzecie, są bardzo konkretne. Precyzyjnie mówią, co jest według magisterium Kościoła błędem lub (rzadziej) co z pewnością nim nie jest. Nie zostawiają miejsca na mniej lub bardziej życzliwe interpretacje.
Po czwarte, zachowują się one jak porządne zdania ogólne. To z nich wyprowadzane są zdania bardziej szczegółowe, np. dyrektywy etyczne czy zwyczajowe. Nigdy odwrotnie. Ze smutkiem można stwierdzić, że nie jest to takie oczywiste, jak się wydaje, gdy się to już napisze czarno na białym.
By lepiej przybliżyć, co mam na myśli w dwóch ostatnich punktach, pokuśmy się o porównanie pewnego dogmatu katolickiego z pewnym dogmatem niekatolickim. Innymi słowy, nadszedł nareszcie czas, bym spełnił obietnicę daną w tytule.
W narożniku katolickim – ważny i szeroko omawiany nie tylko po stronie Rzymu dogmat o Przeistoczeniu chleba i wina w Ciało i Krew Pańską.
W narożniku niekatolickim – rozpowszechniony w dzisiejszych czasach pogląd, że człowiek nie powstaje w momencie poczęcia, lecz nieco później. A dokładniej – kryjący się za nim dogmat o przeistoczeniu zarodka w osobę ludzką.
Twierdzenie o transsubstancjacji[1] mówi nam, że precyzyjnie określone[2] obiekty w określonym momencie[3] dobrze określonej ceremonii[4], choć nadal wyglądają, jak wyglądały, są już w rzeczywistości czymś, a raczej Kimś innym. By to sprecyzować jeszcze bardziej, posłużono się technicznymi terminami filozofii arystotelejskiej – substancja ulega zmianie, przypadłości zostają takie same. Z tego wynikają pewne dyrektywy etyczne i zwyczajowe – polecenie kultu i wszystkich drobnych, grzecznościowych gestów z tym związanych, a także pieczołowitość w obchodzeniu się z tak cennym Darem[5].
Z drugim dogmatem sprawa jest nieco trudniejsza – o ile wiem, żaden z jego wyznawców nie natrudził się, by spisać go i ogłosić. Będą mi więc musieli Czytelnicy wybaczyć niedostatek przypisów. O ile jednak mogę wnioskować z pewnych zachowań i wypowiedzi, wygląda on mniej więcej tak.
Zarodek (obiekt określany jako część ciała matki, posiadający jednak odmienne od niej DNA – czyli stanowiący zapewne coś w rodzaju gigantycznego mitochondrium lub innego biologicznego dziwum) w pewnym momencie lub po pewnym procesie, choć wygląda według wszelkich danych tak samo, jak bezpośrednio przed nim, ulega jednak co do istoty, przemienieniu w człowieka.
Moment pozostaje bliżej nieokreślony. Wiadomo tylko, że nie jest to moment poczęcia. Trudno utrzymywać, by był to sam moment narodzenia. Problemem byłyby nie tylko wcześniaki i ciąże przenoszone, ale i cesarskie cięcia, i inne skomplikowane przypadki[6].
Sprawca tego przeistoczenia pozostaje nieznany. Być może w ogóle go nie ma – i to, co się dzieje, dzieje się samo przez się. Być może sprawia to odpowiedni dekret prawny.
Jeśli zachodzi to pierwsze – mamy ciekawy i wart studium przypadek postulowania zdarzenia pozanaukowego nie posiadającego pozanaukowych przyczyn. Jeśli to drugie – wszystkich tak dociekliwie zastanawiających się, jak niefizyczny Bóg może warunkować zdarzenia fizyczne polecam dla odmiany zagadnienie, jak mogą zdziałać coś podobnego akty prawne.
Tych z Czytelników, którzy posiadają niezbyt rozpowszechniony nawyk wyciągania wniosków z tego, co czytają, proszę, by nie skupiali się na rzucających się w oczy podobieństwach zarówno formalnych, jak i treściowych między obydwoma dogmatami. W tym przypadku o wiele istotniejsze są zachodzące między nimi różnice.
Być może widać już, co miałem na myśli formułują kryterium nr 3. Po stronie katolickiej – konkret za konkretem. Po stronie drugiej – mgliste przypuszczenia, z których pewne i ustalone jest właściwie tylko jedno – przeistoczenie z pewnością nie dokonuje się w momencie poczęcia.
W sprawie zaś kryterium nr 4 zauważmy, co następuje. Dogmat katolicki powstał, gdyż pewien czas temu pojawił się ktoś, kto nie tylko dokonywał cudów, prowadził za sobą tłumy, uzdrawiał i nauczał. Ten ktoś twierdził wręcz, że jest Bogiem, przyniósł zmęczonym światem poganom ożywcze tchnienie jednej z najlepszych wiadomości, jaką kiedykolwiek usłyszało ucho ludzkie. Twierdził, że zmartwychwstanie – i według najlepszych dostępnych im danych, zmartwychwstał. Gdy odszedł, zostawił Swój Kościół. Ludzi, którzy zastanawiali się dogłębnie nad każdym Jego słowem. Wierzyli we wszystko, co powiedział i – naprawdę trudno mieć im to za złe – mieli po temu o wiele lepsze powody niż wielu naszych współczesnych wierzących w każde słowo tego lub innego kandydata na prezydenta, a w dodatku przeważnie zachowywali się mimo to o wiele mniej fanatycznie. A skoro powiedział On też w pewnym momencie o kawałku chleba „to jest Ciało Moje” – zastanawiali się też, co chciał im powiedzieć, skoro Ciało nadal wyglądało jak chleb.
Gdy ktoś nie rozumiał – z nieuwagi czy zaprzątnięty innymi sprawami – z Kim ma do czynienia, napominano go słowami św. Pawła: że spożywając Ciało i Krew niegodnie, zgubę sobie spożywa. Gdy spory narastały, sformułowano to samo innymi, precyzyjniejszymi słowami.
Dopiero z tego wniosku wydedukowane zostały wszelkie dyrektywy zachowania wiernych wobec Ciała i Krwi. Najpierw ludzie wierzyli, że to jest rzeczywiście Ciało i Krew, a potem dopiero układali o tym pieśni, traktowali święte substancje z podziwu godną delikatnością i pieczołowitością, czcili je publicznie i tak dalej.
Jedyne, co mogę powiedzieć o dogmacie niekatolickim, to to, że najpierw zaczęto traktować pewne substancje cielesne, jakby nie były ludźmi. Zaczęło się to zapewne już w czasach starożytnych, domowymi i dość prymitywnymi sposobami. Można się było jednak usprawiedliwiać niewiedzą – bo też i medycyny nam znanej wtedy nie było. Gdy dotarło do nas w końcu, na co czasami sobie pozwalamy, różne były na to reakcje. Jedną z nich było oświadczenie, że przecież zarodek nie jest człowiekiem. Powszechnego ogłoszenia dogmatu o tym jeszcze się nie doczekaliśmy. Mam nadzieję, że stanie się to jak najszybciej – nikt nie będzie skazany na domysły tak, jak ja przed chwilą.
Z przedstawionych dwóch dogmatów ten drugi wydaje mi się bardziej mętny, motywy mające skłonić do kierowania się nim – mniej uczciwe i postawione na głowie. Nie z dogmatów mamy wnioskować o naszym zachowaniu – z zachowania mamy wnioskować o dogmatach. Jednak nie to jest najbardziej w nim rażące. Wydaje mi się bowiem, że niektóre dyrektywy, jakie jego uznanie implikuje, stoją w sprzeczności z pewnymi bardzo głęboko na Zachodzie ugruntowanymi przekonaniami.
Jednym z nich jest przekonanie, że badanie DNA pomaga w ustaleniu tożsamości np. sprawcy przestępstwa. Gdybym zaraz wstał zza klawiatury i poszedł nocą, bez świadków obrabować jakiś bank, w którym przez nieuwagę zostawiłbym wraz z łupieżem ślady mojego DNA, każdy sąd (i słusznie) skazałby mnie za ten czyn tylko na tej podstawie. Gdyby zaś (jak w jakimś tanim purnonsensowym farsohorrorze science-fiction) to samo zrobił mój zarodek, na chwilę opuszczając przytulne łono mej kochanej Mamy, to czy wyznając dogmat o przeistoczeniu zarodka mógłbym się bronić, że wtedy człowiekiem nie byłem? Gdzie tam – sąd skazałby mnie na podstawie tych samych dowodów. I znowu słusznie – bo to byłbym ja.
Zapewne, przykład jest wydumany. Nie uważam go za argument rozstrzygający – jak zresztą żadnej niemal analogii, w dodatku fikcyjnej. Za to o wiele bardziej wydumane uważam jednak jednoczesne wyznawanie obu poniższych poglądów:
a) gdyby w pewnym kawałku mięsa znaleziono DNA świni, to byłby to dowód na to, że jego właściciel był świnią, a nie np. człowiekiem
b) gdyby w zarodku znaleziono DNA ludzkie, to nie byłby to dowód na to, że zarodek jest człowiekiem,
Już mniejsza z tym, że prawdziwości poprzednika w zdaniu a) nikt jeszcze nie okazał, zaś prawdziwości poprzednika w zdaniu b) – tak. Zdecydujmy się przede wszystkim raz na zawsze, jak traktujemy dane biologiczne.
Wydaje się, że dogmat o przeistoczeniu zarodka zmusza mnie – gdybym chciał go uznać – albo do odrzucenia pewnej części współczesnej nauki (zwłaszcza kryminalistyki), albo do twierdzenia, że nie wszystko, co posiada istotne cechy człowieka, jest człowiekiem. Byłby to pogląd wyznawany przez wielu ludzi w przeszłości – starożytnych Greków (uważających się za ludzi, w przeciwieństwie do swych niewolników), Azteków czy kanibali. Ośmielam się twierdzić, że znalazłoby się wielu takich, którzy nie bez racji zarzucaliby mi, gdybym go zaczął wyznawać, że znalazłem się poza nawiasem cywilizacji Zachodu.
Dlatego, wybaczcie drodzy Racjonaliści, i wy, drogie Feministki, zdecydowanie wolę dogmat o Przeistoczeniu chleba i wina.
Na koniec, proszę zauważyć, że uważam tak z powodów wyłuszczonych powyżej wyłącznie na płaszczyźnie teoretycznej, i to bez zagłębiania się w etykę. Gdybym chciał tu omawiać sprawę pod względem etycznym, użyłbym o wiele dosadniejszych słów, a i sam tekst byłby o wiele krótszy. Sprawę od tej strony o wiele lepiej ode mnie omawiali jednak inni.
Tomasz Lewandowski
-----
Drogi Czytelniku, prenumerata to potrzebna forma wsparcja pracy redakcji "Christianitas", w sytuacji gdy wszystkie nasze teksty udostępniamy online. Cała wpłacona kwota zostaje przeznaczona na rozwój naszego medium, nic nie zostaje u pośredników, a pismo jest dostarczane do skrzynki pocztowej na koszt redakcji. Co wiecej, do każdej prenumeraty dołączamy numer archiwalny oraz książkę z Biblioteki Christianitas. Zachęcamy do zamawiania prenumeraty już teraz. Wszystkie informacje wszystkie informacje znajdują się TUTAJ.
[1] Estetycznie rzecz ujmując, wyjątkowo brzydkie słowo. Nie dość, że syczymy w nim przez dwa „s”, to jeszcze jąkamy się „cjacją” na końcu. Osobiście wolę bardziej tradycyjne, mniej wydumane i milsze dla ucha „Przeistoczenie”. Nie dziwię się, że osoby używające wyłącznie takich słów chodzą po ulicach wyjątkowo ponure. A jeśli nawet nie (co zapewne kilka głosów zaraz zauważy), to sądzę, że dzieje się to tylko dlatego, że wyładowują swoje ponuractwo w tworzonych tekstach.
[2] Por. np. Redemptionis Sacramentum, IV
[3] Por. Sobór Trydencki, Dekret o Najświętszym Sakramencie
[4] Por. Mszał Rzymski.
[5] Wyrażająca się m.in. w powściągliwości, by oddawać ten Dar w ręce niepowołane. Gdyby jakiś naukowiec chciał zbadać prochy mojej hipotetycznej, skremowanej cioci, by dowiedzieć się, czy nie są to aby popioły powstałe przy paleniu książek w Berlinie, to zastanowiłbym się, czy to aby na pewno jego sprawa i czy mogę mu zaufać. Gdybym miał podejrzenie, że może postąpić tak samo, jak tydzień wcześniej z prochami mojego wujka, to być może bym odmówił. Zapewne odmowę taką można określić wieloma przymiotnikami, barwnymi lub nie, ale nazywanie jej nieracjonalną lub manipulatorską nie mieści mi się w głowie. Dziwię się, że niektórym – wręcz przeciwnie.
[6] Ostatecznie, górna granica wydarzenia się tego przeistoczenia może pozostać nieokreślona bez zasadniczej szkody dla samego dogmatu. Badań statystycznych nie prowadziłem, więc nie wiem, na ile rozpowszechniony jest pogląd, że dzieje się ono gdzieś w okolicach narodzin, ale na ile np. że w szóstym roku życia. Opieram się tylko na własnych lekturach i obejrzanych w telewizji wywiadach. Zapewne, gdy feministki i laiccy racjonaliści zwoływać już będą własne sobory, dojdą do jakiegoś publicznego porozumienia w tej sprawie.