Jedną z najwyrazistszych cech charakteryzujących człowieka jako osobę duchową jest ciągłość. Oznacza ona nie tylko zdolność przypominania sobie tego, co przeminęło, cofania się w myślach do czegoś wcześniej zrozumianego i przeżytego, lecz również zdolność pojmowania siebie jako jednego i tego samego w strumieniu upływającego czasu i w chwilach wypełnionych najróżniejszymi treściami. Oznacza to, że człowiek dysponuje nie tylko jednym poziomem przeżywania, który może obejmować aktualną, w owym czasie tylko ograniczoną ilość treści, lecz że na głębszym poziomie może on ponadaktualnie utrzymywać znajomość stanu rzeczy i wartości, zajmując wobec nich postawę odpowiedzi na wartość. W tej ciągłości kryje się warunek wstępny bycia w pełni osobą, wszelkiego rozwoju osoby, wszelkiego bogactwa, które skrywa w sobie osoba, wszelkiej odpowiedzialności. Gdyby ktoś potrafił przeżywać tylko odosobnione chwile, jedną po drugiej, gdyby pojmował siebie nie jako jednego i tego samego w przeszłości i teraźniejszości, gdyby wszystko, co przeżywa, co się przed nim otwiera i czego on dokonuje, wciąż znikałoby bez śladu, gdy tylko obecne dążenie do tego zostałoby unieważnione przez nowe Teraz, to byłby kłębkiem niepowiązanych przeżyć, a jego istota byłaby poniekąd pozbawiona głębi. Brakowałoby mu więc istotnej warstwy osobowości, właściwie „przebudzonego” bycia.
Jeśli nawet zdolność do ciągłości jest cechą każdego człowieka jako osoby duchowej, podobnie jak wolność, to jednak struktura tej ciągłości jest u ludzi bardzo zróżnicowana.
Istnieją ludzie nieświadomi, którzy stale „otwierają się” na moment, u których znika wiele z tego, co im poprzednio zaświtało, co ich poruszyło i napełniło, gdy tylko zawładnie nimi jakieś inne mocne wrażenie. Miewają intensywne odczucia, ale one nie zapuszczają w nich korzeni, nie stają się ich stałą własnością, na fundamencie której wspierałyby się nowe wrażenia. W najgorszym wypadku jedno wrażenie goni drugie bez ładu i składu. Teraźniejszość ma u nich zawsze pierwszeństwo nad przeszłością, nawet jeśli jest błahsza i znacznie mniej doniosła. Prześlizgują się przez życie, nie rozwijając się, nie wzrastając dzięki temu, co wartościowe, co poznają, dzięki radości i cierpieniu, które przeżywają. Jeśli zwróci im się uwagę na błąd, uświadamiają go sobie na chwilę. Ale już niedługo wszystko z powrotem zanika. Tym ludziom z natury brakuje również prawdziwej czujności, mimo żywości i intensywności odczuć. Nie rozumieją zwłaszcza, że wobec każdej zasadniczej prawdy nie wystarczy, by tylko przez chwilę ją docenić, a potem pozwolić na powrót zniknąć. Przeciwnie, zgodnie z jej sensem trzeba do niej przylgnąć raz na zawsze i wszystko, co nowe, co do nas dociera, z nią konfrontować. Tacy ludzie nie rozumieją, że każda otwierająca się przed nimi wartość domaga się nie tylko chwilowej afirmacji, ale raczej ponadaktualnego, afirmatywnego wsparcia. Powinna stać się miarą, według której ocenia się oferty składane przez życie. Dla tych ludzi rozstrzygająca jest przewaga, jaką posiadają wszystkie teraźniejsze, aktualne wrażenia z powodu ich żywości i siły. Ważny jest pozór, a nie ranga wartości ani wewnętrzna sensowność albo treść czegoś niegdyś przeżytego, jak to ma miejsce u człowieka obdarzonego zmysłem ciągłości. Dlatego ludzie ci są przeważnie bez reszty oddani „modzie”, temu, co właśnie wisi w powietrzu, co w bieżącej chwili jest aktualne dla ich bliższego i dalszego otoczenia. Bez trudu zdobywa ich to, co świeżo, choć na krótko wypromowane.
Obok tego typu o daleko posuniętym braku ciągłości spotyka się jeszcze inny. Cechują go wprawdzie głębokie przeżycia, a w jego wnętrzu prawdy i wartości, które się przed nim urzeczywistniają, stają się trwałą własnością jego wnętrza, ale wobec burzy intensywnych bieżących wrażeń nie trzyma się on jednak tego, co żyje w jego głębi, na tyle mocno, by stawało się miarą dla tych wrażeń. Są to ci, którzy nie pozwalają, by to, co wypełnia ich wnętrze, z powodzeniem stawało się zasadą kształtującą sytuację teraźniejszą. Kochają na przykład kogoś wielką, głęboką miłością. Dotrzymują mu też wierności. Jednak gdy dotrą do nich silne, nowe wrażenia, zawładną one nimi i wypełnią tak, że miłość żyjąca w ich wnętrzu niejako ulegnie „zapomnieniu” na tak długo, jak długo trwają bieżące wrażenia, zamiast żeby miłość zawładnęła całą sytuacją i od wewnątrz ją kształtowała. Gdy zaś bieżąca sytuacja ponownie w swoisty sposób zaapeluje do ich miłości, gdy na przykład ukochany człowiek znajdzie się gdzieś w pobliżu, a nic innego nie odciąga ich ku sprawom nieistotnym, wtedy w ich wnętrzu ta miłość ponownie zwycięsko wybuchnie.
Również nad tymi ludźmi siła teraźniejszości oraz świeżość i potęga nowego, niezwykłego wrażenia ma zbyt wielką władzę. Również oni nie dają rozpoznanym prawdom i wartościom pełnej odpowiedzi, takiej, jakiej one się domagają. Również oni w toku swego życia nie biorą w pełni pod uwagę nigdy niepodlegającej przedawnieniu natury prawdy i wiecznie nowego blasku wartości. Natomiast człowiek obdarzony zmysłem ciągłości ponadczasowo trzyma się mocno wszystkich ukazujących się mu prawd i wartości. Jego w pełni odpowiadająca na wartość fundamentalna postawa, pełne zrozumienie świata wartości i jego wymagań oraz jego pełna akceptacja dla nich pozwalają na to, by wszystkie niegdyś uchwycone wartości stały się oczywistym tłem, na którym nie tylko odbierane są wszelkie nowe wrażenia, lecz przed którym poniekąd muszą się legitymować. Urok i siła nowości ma nad nim równie małą władzę, jak czyste przyzwyczajenie. To, co dotychczas znane, zwyczajne, już nie będzie miało nad nim władzy, odkąd uznał to za bezwartościowe. To, co nowe, czego dotąd nie było, nie będzie natomiast wywierało na niego siły przyciągania, gdy uzna to za złe lub bezwartościowe; owszem, nawet gdy nie jest bezwartościowe, ale należy do sfery dóbr, którą obiektywnie „przewyższają” inne, posiadane przez niego dobra – nie będzie go to już zniewalało mimo całej swej aktualności. Zatem tak jak coś mniej wartościowego ustępuje u niego samo z siebie przed czymś wartościowszym, co go dosięga, tak też to, co nowe, mniej wartościowe, nie odciągnie go od tego, co wartościowsze, a już posiadane.
Człowiek pozbawiony zmysłu ciągłości nie rozumie też w pełni żalu nad popełnioną nieprawością, konieczności stanowczego wycofania się z niegdysiejszego niewłaściwego zachowania, proszenia o przebaczenie ludzi, których się obraziło, konieczności stanowczego odwołania błędnych słów, które się niegdyś wypowiedziało. Sądzi, że jeśli to należy do przeszłości i teraźniejsze zachowanie jest poprawne, względnie nieobarczone błędem, to dzieje się to, co należy. Pytanie, czy coś należy do teraźniejszości czy przeszłości, gra u niego całkiem przesadną rolę.
Natomiast ktoś posiadający zmysł ciągłości rozumie, że dysharmonia spowodowana przez nieprawość albo omyłkę w odniesieniu do prawd zasadniczych nie przestaje trwać także wtedy, gdy niewłaściwe zachowanie i błędne podejście należą do przeszłości.
Widać jak na dłoni, że ciągłość jest szczególną cechą charakteryzującą prawdziwą osobowość. Zatem bez pełnej ciągłości nie ma wewnętrznej jedności osoby, prawdziwego wzrastania, pełnego bogactwa, rzeczywistego kontaktu z obiektywnym logosem, pełnych „zaślubin” ze światem wartości, wewnętrznego opieczętowania przez świat wartości. Bez ciągłości nie ma rzeczywistej wspólnoty, rzeczywistego poznania, wierności, niezawodności, prawdziwego szczęścia. Bo każde prawdziwe szczęście zakłada właśnie stanowcze obstawanie w chwili bieżącej przy tym, co ukryte we wnętrzu aż po chwilę bieżącą. W ciągłości człowiek po części antycypuje wieczność. Odbija się w niej sytuacja wieczności, w której istnieje już tylko wieczne Teraz, w którym wszystko się zawiera, w którym nigdy nie zrywamy żywego, pełnego kontaktu z pełnią wartości obecnej w Bogu. W niej odpowiedź na wartość nie napotyka już przeszkód. Dlatego też ciągłość jest swoistym warunkiem wstępnym naszego podobieństwa do Chrystusa. Na cóż się zda, że usłyszy się Boże wezwanie, skoro tego, co się usłyszało, nie będzie trzymać się na tyle mocno, by stało się elementem kształtującym życie! Nawet jeśli w kościele Bóg nas wypełnia, jednak w życiu otwieramy się na bieżące wrażenia tak bardzo, że Chrystus nie kształtuje naszego postępowania i nie daje mu swego stempla, to nigdy nie zostaniemy przemienieni. Właśnie organiczne rozwinięcie w nas życia Bożego, które stało się naszym udziałem podczas chrztu, do pełnej, osobowej rzeczywistości, do świętości, bezwarunkowo domaga się ciągłości osoby. Jeśli Chrystus ma być „formą” naszej duszy, jak dusza jest „formą” ciała, to nasze spojrzenie musi nieustannie być zwrócone ku Bogu, a Chrystus w całym naszym życiu, w każdej chwili, musi być kamieniem węgielnym, o który rozbija się wszystko, co Bogu przeciwne. Musi być Światłem, w którym wszystko będzie widziane i poznawane, miarą tego, czy coś w naszym życiu ma miejsce czy nie. Bez ciągłości w osobie nie będzie organicznego dojrzewania, struktury, postępu. Bez niej życie staje się wiecznym zabieraniem się do czegoś, ciągłym rozpoczynaniem. Taki człowiek odmawia Bogu odpowiedzi na Jego wiekuistą niezmienność, na fakt, że do Boga należy każda chwila, Jemu należy się stałe, odpowiadające na wartość poświęcenie, że każdą życiową treść należy z Nim skonfrontować, a wszystkie nasze postawy w stosunku do stworzeń i zadań życiowych powinny organicznie wypływać z tej odpowiedzi. Tak jak w przypadku czujności, także tu pozostaje w mocy fakt, że im silniejszy jest u kogoś zmysł ciągłości, tym bardziej istnieje on jako osoba.
Ludzie pozbawieni tego zmysłu w jakimś stopniu stale się czemuś wymykają. Brakuje im poniekąd pełnej spoistości. Dzisiaj stykamy się z nimi na poziomie głębi, dokonujemy wzajemnego wglądu miłości, wypowiadamy „prawomocne słowo” do nich, a oni do nas, a jutro nagle staje przed nami obcy człowiek, wszystko przepadło, trafiamy w próżnię, gdy usiłujemy ich pochwycić. Ciągłość jest podstawą wszelkiej wierności – wobec Boga, siebie samego, ludzi, których kochamy. Bez niej nie ma realnej wspólnoty. W ciągłości osoba uwzględnia wewnętrzną jedność i spójność istnienia, a poprzez nią sama ma w nich udział.
Liturgia w niezrównany sposób jest przepojona duchem ciągłości, a udziela go temu, kto nią żyje. Już codzienne powtarzanie ofiary mszy świętej i godzin kanonicznych jest specyficznym wyrazem ciągłości, poczucia konieczności ciągłego składania ofiary Bogu, będącego kwintesencją wszelkich wartości, i wielbienia Go poprzez wychwalanie i dziękczynienie. Częste powtórzenia w liturgii, które ludziom nierozumnym wydają się niepotrzebne i nużące, świadczą również o tej ciągłości. Po każdym psalmie musi nastąpić Gloria Patri, ponieważ nasza ciągle ponawiana adoracja ma się wyraźnie zwracać do tajemnicy tajemnic, do Trójcy, a adoracja ponadczasowa musi się na nowo aktualizować. Jakże podkreśla się tutaj to, co w Bogu wiekuiście jednako nowe, jednako doniosłe, jednako pełne łaskawości, domagające się miłości, adoracji. Jakże często powtarza się Deus in adiutorium meum intende. Jakiż duch ciągłości w poczuciu nieustającej aktualności tego błagania! Jakże często powtarza się confiteor! Jakże w tym tak często powtarzanym credo zawiera się poczucie nieodzowności kontynuacji aktu wiary i jak to ciągle ponawiane uprzytamnianie sobie Objawienia wychowuje nas do ciągłości. Jakże często zostanie powtórzone alleluja, jak często hodie w okresie Bożego Narodzenia! W liturgii zanurzamy się w rzeczywistość wiekuistą, w której ani władza zwyczajności, ani oparta na sensacji władza tego, co nowe, niezwykłe, nie istnieją! Nigdy nieprzemijający blask Bożego piękna i świętości, wiekuiście nowa słodycz Syna Bożego jest wiecznie jednako aktualna, wiecznie tak samo tematyczna.
Jak wielkim wyrazem ciągłości jest corocznie powtarzający się rytm roku kościelnego! Każdego roku ten sam rozkwit tęsknoty w adwencie, ta sama radość, to samo dziękczynienie w Boże Narodzenie, ta sama uduchowiona radość w Wielkanoc! Jakiż duch ciągłości w fakcie, że człowiek święty, który żył przed prawie 2000 lat, tak samo dziś jest czczony jak ten dopiero co kanonizowany! Jakże uwidacznia się tutaj, że magnalia Dei w świętym należy się wiekuiście jednaka odpowiedź, że mamy stanowczo obstawać przy tej odpowiedzi, że potrzeba odpowiedzi trwałej, a nie jednorazowej. Świętość męczenników sprzed 1800 lat jest dziś tak samo powodem do radości, dziękczynienia i wychwalania Boga jak świętość świętej Teresy od Dzieciątka Jezus, która żyła w naszych czasach! Hierarchia uroczystości świętych Kościoła wskazuje na znaczenie świętego, na ich pozycję względem dzieła zbawczego, ale nigdy na to, jaki jest odstęp czasu między świętym a nami. Tryumfalnym wyrazem nigdy nieprzemijającego znaczenia wszystkiego, co rzeczywiście wartościowe, jest zawsze jednaka aktualność męczeństwa świętego Szczepana, nawrócenia Pawła, uwolnienia świętego Piotra, które każdego roku obchodzimy z równą radością! W liturgii naprawdę wieje Boży duch, „przed którym tysiąc lat jest jak jeden dzień”. Jakaż ciągłość kryje się już w samym ustalonym charakterze wszystkich modlitw, które stale powtarzamy! Nie chodzi o to, byśmy do Boga mówili nowymi słowami, lecz byśmy trzymali się obiektywnie odpowiedniego „prawomocnego” słowa w modlitwie Kościoła i je coraz głębiej i właściwiej celebrowali.
Tak więc liturgia sama w sobie jest jedną wielką aktualizacją ciągłości, współcelebracją wiekuiście niezmiennej, pełnej adoracji miłości Syna do niebieskiego Ojca. Ktoś żyjący liturgią staje się w sposób naturalny człowiekiem obdarzonym zmysłem ciągłości, także w swojej relacji do wszystkich autentycznych wartości, które oznajmiają nam Bożą chwałę, w swej postawie wobec innych ludzi, wobec wspólnoty, wobec poznania, wobec rzeczywistości piękna w przyrodzie i sztuce.
W ciągłości tkwi prawdziwa prostota osoby, która przy całym zróżnicowaniu wykazuje jednak ostateczną jedność, ponieważ nieustannie stanowczo opowiada się po stronie najgłębszej i ostatecznej odpowiedzi na wartość – to jest na Boga. Wszystkie inne odpowiedzi na wartości wywodzą się z tej jednej. Tą prostotą wypełniona jest liturgia, mimo swego bogactwa i swej niewyczerpanej różnorodności. Człowiek przez nią ukształtowany jest prosty, ponieważ żyje Bogiem i wszystkiego dokonuje w Bogu, wszystkiego dokonuje przez Chrystusa, z Chrystusem i w Chrystusie. Urzekająca siła chwili bieżącej i tego, co nowe, pierwszorazowe, utraciła nad nim swą władzę rozpraszania i rozdzielania. Hasłem jego życia jest: Christus heri, hodie et in sæcula[1].
Dietrich von Hildebrand
Artykuł jest rozdziałem książki Dietricha von Hildebranda Liturgia a osobowość, która ukazała się nakładem Dominikańskiego Ośrodka Liturgicznego. Patronem tego wydania jest "Christianitas".
[1] Christus… – „Chrystus wczoraj, dziś i na wieki”.
(1889-1977), niemiecki filozof, teolog, uznawany za jednego z największych katolickich myślicieli XX wieku. Dorastał w protestanckiej rodzinie o bogatych tradycjach intelektualnych, w dorosłym życiu wybrał wiarę katolicką. Tworzył w trudnych czasach szerzenia się nazizmu, wobec którego zachował bezkompromisową postawę. Jest autorem ważnych prac na temat etyki, życia duchowego i katolickiej wizji małżeństwa. Requiescat in pace!