Ten artykuł, tak jak wszystkie teksty na christianitas.org publikowany jest w wolnym dostępie. Aby pismo i portal mogły trwać i się rozwijać potrzebne jest Państwa wsparcie, także finansowe. Można je przekazywać poprzez serwis Patronite.pl.
Z góry dziękujemy.
Po nadużyciu liturgicznym wobec Eucharystii, które miało miejsce niedawno w Łodzi, czekałem cierpliwie na jakąś formę publicznego napomnienia braterskiego względem publicznego błędu. Doczekałem się - po kilku dniach - garści pryncypialnych polemik, które jednak zajęły się owym nadużyciem jedynie półgębkiem, zaś tak naprawdę były w swym retorycznym ogniu zwrócone przeciw internetowym komentarzom pisanym przez ludzi oburzonych i nadużyciem, i brakiem reakcji na nie. Śmiem twierdzić, że to jedynie te komentarze - rzeczywiście mające w sobie wszystkie tony internetowego podniecenia, zniecierpliwienia, a nawet złości - sprawiły, że osoby takie jak ks. Szałanda, prof. Bańka czy o. Piórkowski w ogóle zajęły się skandalem z łódzkiej Areny. Tyle że ich zdaniem skandal powstał dopiero wtedy gdy w internecie pojawił się "hejt".
Autorzy, którzy wystąpili jako apologeci Arcybiskupa Rysia, zwykle bardzo chętnie piszą o niebezpieczeństwie klerykalizmu. Osobiście rzadko sięgam po to wieloznaczne słowo, ale sądzę, że pasuje ono bardzo dobrze w opisie tego, co wydarzyło się zarówno w samym biskupim nadużyciu z Areny, jak i w obecnych próbach przerzucenia winy na pomstujących internautów.
Przecieram oczy, lecz widzę tu cały czas działające na pełnych obrotach mechanizmy wypierania winy pierwotnej i przerzucania jej na tych, którzy z jej powodu brzydko krzyczą. Mechanizmy znane nam świetnie z rozgrywającego się na innym poziomie dramatu klerykalnej obrony dobrego samopoczucia własnego i kolegów, kosztem wyparcia nieprzyjemnych i “podłych” oskarżeń drukowanych w “piśmidłach” przez ludzi “szkodzących Kościołowi”. Hejt, hejt, hejt, źli wilcy rzucili się na pasterza.
Odpowiadające najszczerszym schematom klerykalizmu są sposoby “ocieplania” opinii wobec trudnego do usprawiedliwienia nadużycia Eucharystii. A więc pisze ksiądz profesor, że przecież koncelebransi obecni na stadionie zdaje się wiedzieli, że od jakiegoś czasu trwa Msza święta - czego co prawda nie wiedział zgromadzony lud Boży. A więc pisze inny komentator, że na wideo widział jak pięknie modliła się młodzież (jeszcze nie wiedząc, że się modli na Mszy). A więc powiada zgodny chór, że nie można “przypisywać złych intencji” podziwianemu arcypasterzowi - co oznacza tym razem, żeby siedzieć cicho, bo biskup “wie co robi”. I tak dalej.
Nagle przestało być ważne to młotkowane od dziesięcioleci skądinąd mądre napomnienie, że wierni nie mają być na Mszy jak nieświadomi widzowie. Nagle uczestnictwo wiernych nie musi być znowuż tak bardzo świadome - wystarczy, że są, siedzą, a nawet śpiewają, cieszą się, wyraźnie zewangelizowani. W sumie gdy zbieram te różne usprawiedliwienia, zbliżam się powoli do owego słynnego zdania Romano Guardiniego, który wspominał, że najgłębsze przeżycie liturgii miał kiedyś, oczywiście dawno przed Soborem, w katedrze w Palermo - gdzie tłum wiernych co prawda nie nadążał za słowami liturgii, ale był z ogromną pobożnością wpatrzony w ołtarz jak w świętość. Tak jak na Arenie w Łodzi? Ba, ale w Palermo ludzie wiedzieli, że są na Mszy, widzieli ołtarz. Guardini sądził, że byłby to idealny skutek reformy. Ale reforma posoborowa obiecywała nam nawet więcej… Tymczasem to, co działo się na Arenie, trudno porównać do czegokolwiek z katalogu “dawnych błędów”, opisywanych nam wciąż przez zgorszonych liturgistów. To nowy wynalazek łączący klerykalne poczucie władzy nad liturgią - z dość magicznym przekonaniem, że za wszelką cenę trzeba Mszę gdzieś “przemycić”. Tylko że Msza - jak dobrze wiedział Kościół pierwszych wieków - nie jest narzędziem ewangelizacji. Celebruje się ją z udziałem wspólnoty, która chce we Mszy uczestniczyć i jest na to gotowa. Jest misterium, a nie niespodzianką-surprise, którą nagle pokazuje się zdumionym.
Nieznośnym internetowym "hejterom" ktoś tłumaczy, że przecież dzięki sprytnemu ukryciu Mszy w falbanach pobożności stadionowej udało się nie znudzić zgromadzonych - wszystko dzieje się więc przy domniemaniu, że przedwczesne ujawnienie mszalnego charakteru spotkania spowodowałoby niechybną ucieczkę zgromadzonych. A było ich 6 tysięcy! Nieznośnym skojarzeniem jest dla mnie to, że kilka dni temu czytałem, jak pewien przełożony zakonny powiadał przed laty ludziom skarżącym jednego duszpasterza: poczekajmy aż wy zgromadzicie 3 tysiące wiernych! Pozwólcie, że pociągnę to czysto pragmatyczne rozumowanie: Arena to dwa razy więcej, więc ciszej tam, złośliwcy, nierządnice hejtu i celnicy pogardy! Czy to jednak znaczy, że mamy jako argument traktować liczbową “skuteczność” frekwencji? Że show must go, aż nagle okaże się Eucharystią dla sześciu tysięcy (mile?) zaskoczonych uczestników iwentu ewangelizacyjnego?
Owszem, pamiętam te wielkie zgromadzenia, pośród których celebrował Eucharystię np. św. Jan Paweł II. Byłem tam wielokrotnie, od roku 1979. Im byłem starszy, tym bardziej dziwiło mnie i martwiło to, że podczas gdy z głośników czy telebimów szła do nas celebra papieska, dookoła był często piknik, pogaduszki, odpoczynek ludzi zmordowanych daleką podróżą etc. Ale to była tylko nasza niedoskonałość, tłumu zgromadzonych - a przecież wiedzieliśmy, że Missa est, jesteśmy na Mszy, po to przyjechaliśmy z różnych stron.
Potem Benedykt XVI zaczął sygnalizować, że wielkie celebry i koncelebry nie są sukcesem samym w sobie - że może lepiej nie mieszać wielkich zgromadzeń - które mogą słuchać i mogą nawet adorować - z akcją liturgiczną Eucharystii, którą chrześcijanie sprawują z zasady we wspólnotach mieszczących się w kościołach, nie za daleko od ołtarza…
Ale megacelebry stadionowe wciąż robią wrażenie - powiedzmy sobie szczerze: przede wszystkim to wrażenie ludzkiej krzepy i tłumności, przed którym nieraz ostrzegają także kaznodzieje owych zgromadzeń, snujący rozważania o chrześcijaństwie silnym małymi wspólnotami. Rozważania swoje, a “efekty duszpasterskie” swoje. Ostatnio więc Eucharystia wylądowała gdzieś między preewangelizacją, a ewangelizacją. Królik z kapelusza celebransa, hokus pokus.
Niech nikt nie sądzi, że cała ta refleksja powstaje dlatego, że sprawcą nadużycia był Arcybiskup Ryś. Miałbym wiele powodów, żeby akurat o nim milczeć. Co prawda nie dzielę biskupów na fajnych i niefajnych, a także nie wyrokuję który z nich jest ewangeliczny, a który nie - ale uznaję, że jest w arcypasterzu łódzkim wiele cech pozytywnie wyróżniających (w końcu jest też w swej otwartości jednym z hierarchów nie źle nastawionym do wiernych tradycji łacińskiej, mimo osobistego jej niezrozumienia). To również wielka szkoda, że akurat biskup zaangażowany w oczyszczenie Kościoła z nadużyć okazuje się autorem jednego z najbardziej spektakularnych nadużyć biskupich w liturgii eucharystycznej - idącego znacznie dalej niż wszelkie widowiskowe deficyty naszpikowanych przemówieniami polityków liturgii sprawowanych np. na pielgrzymkach Radia Maryja. Tym bardziej że - do czego zmierzam - sprawa nadużyć wobec słabych ludzi i nadużyć wobec bezbronnej liturgii są wewnętrznie złączone. Trzeba więc być wrażliwym w obu kwestiach, żeby skutecznie pozbywać się korzenia zła manipulowania osobami i świętościami.
Odejdźmy jednak na wszelki wypadek na sto mil od tej konkretnej sytuacji. Nie chodzi już teraz ani o Arenę, ani o Arcybiskupa, ani o jego klerykalne apologie. Jest bowiem coś o wiele ważniejszego, co musimy zrozumieć wspólnie w tych dniach.
Jest to w sumie rzecz prosta do zrozumienia dla każdego umysłu ukształtowanego w wierze: manipulowanie liturgią jest aktem przemocy względem Ciała Pańskiego - tego sakramentalnego i tego kościelnego (Ciało Pańskie to bowiem, tak jak w Katechizmie, nazwa wiążąca i Najświętszy Sakrament, i zrodzone z niego Ciało mistyczne Kościoła). Aktem przemocy, który podporządkowuje, uwodzi i gwałci, a na końcu rozbija wspólnotę i wytwarza odruchy typowe dla członków rodziny przemocowej, w tym i odrzucenie prawdy o przemocy, eliminację złego wspomnienia, odrzucenie prawdy o tym co się stało.
Na tym polega stawka i stąd bierze się temperatura dyskusji: gdyż jest to klerykalizm w stopniu hard, uśmiechnięty klerykalizm uruchamiany w dziedzinie kapłańskiej władzy nad sprawowaniem misterium.
Osoby zaangażowane w oczyszczanie m.in. środowiska kościelnego z systemu ochrony predatorów seksualnych dbają - słusznie! - o to, żeby w żaden sposób nie banalizować zła takich gwałtów. Podobnie osoby zaangażowane w eliminowanie przemocy wobec nieletnich pilnują - słusznie! - aby nikt nie banalizował nie tylko otwarcie przestępczego okaleczania, ale i patologicznego manipulowania przemocowego w relacji silniejszego i słabszego. Jednak w obu przypadkach otrzymujemy ważne lekcje o przemocy i gwałcie w ogóle:
Po pierwsze, przemoc, a nawet jej najostrzejszy modus, czyli gwałt, wcale nie muszą polegać na użyciu siły fizycznej lub nawet jej substytutu, czyli groźby - chociaż zawiera zawsze manipulowanie władzą.
Po drugie, to oczywiste: jej przedmiotem nie musi być relacja intymna oraz czynność seksualna, chociaż transgresja w tej dziedzinie jest przez nas obecnie rozpoznawana może najdokładniej - natomiast efektem (niekoniecznie chcianym wprost przez przemocowca) zawsze jest sponiewieranie słabszego.
To prawda, że w sercu Kościoła powinna być nieustanna skuteczna troska o ochronę "najmniejszych" przed manipulacją i sponiewieraniem, zwłaszcza ze strony osób strukturalnie wyposażonych w siłę i domyślny autorytet. Dzisiaj mówimy o tym bardzo często. Wiemy, że w tym celu muszą być i działać procedury opisane w określonych prawach - gdyż problem nie dotyczy widocznych na odległość przestępców, lecz również przysłowiowych uśmiechniętych duszpasterzy, bliskich ludziom (w ich przypadku: niestety) i ciągnących za sobą tłumy. Trzeba pisać prawa i przestrzegać praw, które mają ustrzec słabych i małych przed zręczną manipulacją dużych i przedsiębiorczych. Rozumiemy to dziś dość dobrze, bez niepotrzebnego dezawuowania reguł, procedur i praw w codzienności życia chrześcijańskiego. Co więcej, wiemy też, że manipulacja i przemoc nie zaczynają się wraz z ordynarnym gwałtem, lecz znacznie wcześniej, w pozornie nieznacznych gestach podporządkowania i przystosowania, w słowach narzucających arbitralną kontrolę. Dawniej lekceważyliśmy te z pozoru niewinne zachowania - zaczynające się np. od poklepywania, przeciągłych spojrzeń, przymuszania do łamania reguł i standardów itp. Dzisiaj zdajemy sobie sprawę jaką spełniają rolę we wspólnej drodze przyszłego napastnika i ofiary.
Ale czego ma dotyczyć przestrzeganie procedur, reguł i praw? Czy są one potrzebne wyłącznie tam gdzie zagrożone jest dobro niewinności, intymności i godności ludzi podlegających innym ludziom? Od wieków myśl Kościoła jest inna: procedury, reguły i prawa są w przynajmniej równym stopniu niezbędne tam gdzie człowiekowi podlegają sacra, czyli "rzeczy święte", a nawet i sam Pan, w swym ciele, krwi i mocy. Oto spotkanie praw broniących słabszych wobec silniejszych - z prawami broniącymi Pana związanego sakramentami wobec ludzi sprawujących tę Jego zbawczą "niewolę".
Dlatego Kościół wszystkich wieków - w tym i naszego wieku, po Vaticanum II i po masowej dechrystianizacji Zachodu - wydaje prawa "w obronie Najświętszego Sakramentu Eucharystii". Nie są one dziedzictwem faryzeizmu, lecz sklepieniem we wciąż wymagającym poprawy systemie ochrony tego, co słabsze, milczące, podporządkowane - wobec ręki ludzkiej mocy i władczego zarządzania.
Trzeba żebyśmy doszli do świadomości tego połączenia w całej wspólnocie Kościoła - a zwłaszcza wśród tych, którym Duch daje charyzmaty wnikliwego rozumienia i głośnej mowy. Dopóki do tego nie dojdzie, będziemy jak “straszni mieszczanie” z wiersza Tuwima - ludzie widzący “wszystko oddzielnie”, rzeczy bez ich życiowych połączeń. Życiowe połączenie wiąże całą kwestię przemocowej manipulacji: od predatorstwa względem najmniejszych do nadużycia wobec Eucharystii. A ściśle mówiąc: delikatności względem integralności najmniejszych uczy się Kościół w świetle nakazanej mu delikatności względem Ciała Pańskiego. Liturgia także tutaj jest - jak mówi Sobór Watykański II - szczytem i źródłem życia chrześcijańskiego.
To prawda, że same prawa nie wystarczą - w jednej i drugiej sprawie. Ale bez-prawie nigdy im nie służyło - wręcz przeciwnie, prawo jest mocą słabych. Nie można zakładać, że każdy lubiany duszpasterz młodzieży to Paweł M. - ale nie można też zakładać, że casus Pawła M. to dopust Boży i sztuczka szatańska wewnątrz zupełnie zdrowej i wrażliwej wspólnoty. Dokładnie mówiąc: zbrodnie Pawła M. to coś co mogło rozwinąć się i trwać wyłącznie wewnątrz wspólnoty, w której siła władzy, atrakcyjność powodzenia duszpasterskiego i ekstrawagancja "indywidualnych metod" znaczyły zdecydowanie więcej niż oficjalnie przyjęte reguły.
Niestety to samo dzieje się w dziedzinie, w której przemoc, gwałt, manipulacja znaczy się ofiarami jeszcze mniej widocznymi niż ofiary duszpasterza z Wrocławia. Ale manipulacja liturgią, zwłaszcza eucharystyczną ma też swoje ofiary, rzeczywiste. I nic nie zmienia fakt, że manipulant używa swej władzy z uśmiechem, w dobrej wierze lub z poczuciem misji, "w dobrej intencji", a Ciało poddane tej manipulacji znosi to w milczeniu lub nawet zrywając się do frenetycznych oklasków. Gwałt na wspólnocie odciska się gwałtem, którego jej członkowie dokonają na sobie i bliźnich: poczuliśmy się nieswojo i dziwnie, ale przecież nic się nie stało, idźmy dalej, murem za liderem...
To niewątpliwie bolesne od różnych stron, lecz przemoc zmierzająca do wykorzystania tego, co manipulowalne, ma niejedno imię. W świetle podwójnej mądrości Kościoła, w sprawach ludzkich i Boskich, trzeba więc zauważyć potrzebę stałej ochrony "res sacrae" zarówno gdy jest to dający się uwodzić człowiek, jak i gdy jest to Ciało kościelne zgromadzone przez Eucharystię. Manipulowanie Eucharystią jest równocześnie manipulowaniem Kościołem, skoro Ecclesia de Eucharistia, Kościół rodzi się z celebrowanej Eucharystii.
Odebrana w ostatnich latach lekcja może przerażać, lecz powinna uczyć: w dziedzinie relacji kapłanów z wiernymi manipulantami kierującymi się prywatną teologią i "mistyką" w celu zaspokajania swej woli panowania i samozaspokajania okazali się ci z pozoru najbardziej wiarygodni, wrażliwi, subtelni, opiekuńczy. Genialni liderzy wspólnot, bojowi twórcy rekonkwisty i przebojowi animatorzy “nowej ewangelizacji”, a nawet, tak, a nawet wrażliwi opiekunowie najmniejszych jak Jean Vanier (o którym z pewnością jeszcze niedawno powiedziano by mi: co do którego dobrych intencji przecież nikt nie ma wątpliwości) - ludzie, którym zaufano niemal jak Bogu samemu lub przynajmniej jak prorokom trzymającym w ręku Ewangelię mocniej niż Kościół, jakby byli święci w nieświętej wspólnocie eklezjalnej, potrzebującej oczyszczenia “przez takich ludzi”. Czy okazało się, że byli to ludzie z gruntu źli? Nie sądzę, raczej zakładam, że mieli w sobie i na zewnątrz naprawdę tyle aspektów dobra, że pociągająca ich perwersja ginęła pod tym, nikt nie odważył się jej zauważyć. Tym bardziej że nie od razu "byli tacy" - raczej szli krok po kroku drogą swego zepsucia, coraz śmielej. Odkrycie strasznej prawdy o nich zdaje się jednak niczego nas nie uczyć. "Nie pokładajcie ufności w książętach..." W liderach, autorach, ewangelizatorach etc.
A przecież manipulacje owych słynnych liderów to tylko najostrzejsze przypadki nadużycia duchowej władzy nad ludźmi. Powinna z tego wypływać lekcja sumienia: ile jest wśród nas podobnych manipulacji, tyle że nie dających od razu efektów kryminalnych? A ile manipulacji dotyczy najpierw “rzeczy świętych”, a dopiero za ich pośrednictwem - dekonstrukcji życia duchowego wielu? Przecież widzimy to, czujemy - np. obserwując dynamikę niektórych “iwentów ewangelizacyjnych”, opartych na zaczarowaniu tłumów przez pentekostalnych szamanów.
Liturgia jest jednym z miejsc - miejscem uprzywilejowanym - w którym uczymy się lub uczyć powinniśmy samego źródła niemanipulowalności tego co święte (od Najświętszego aż do świętego w człowieku). Ale możemy niestety - z uczestnictwa w liturgii zmanipulowanej, wykorzystanej - "uczyć się" także czegoś odwrotnego: tego, że "w dobrej intencji" stojący przed nami człowiek i krzątający się wokół niego zespół "może wszystko". Kto przechodzi dostatecznie długo tę tresurę zespołową, przywyka do tego, że to w czym uczestniczy zależy od dyspozycji ludzkiej ordynowanej tu i teraz przez wybitne jednostki i klerykalne zespoły. Nie można powiedzieć, że to "nie działa". Nie można też powiedzieć - zwłaszcza będąc w środku tego procederu - że "nie tworzy wspólnoty". Owszem, działa bardzo mocno i tworzy silną wspólnotę zaufania-podporządkowania. Jak w sekcie.
Kościół nie jest sektą, a jego wspólnotą nie jest grupa ludzi zamknięta pod nieprzewidzianym rozkazem lidera, człowieka-którego-dobre-intencje-są-oczywiste. Tego uczy zwłaszcza święta Liturgia celebrowana w ten sposób, że każdy spełnia w niej rolę wynikającą z tego kim jest z mocy znamienia sakramentalnego i kościelnego błogosławieństwa. Wspólnota działania zakłada jednak nie tylko ogólną wspólną intencję, ale i wspólny ordo, czyli porządek i rytuał. To on jest regułą, procedurą i prawem.
Musimy to zrozumieć, zanim liturgia naszych celebracji rozmyje się w sprawnie zorganizowane, emocjonujące show, w którym ważny jest ten kto ma mikrofon, pomysł na zaskoczenie - a "uczestniczy" ten kto skacze do rytmu podanego przez zespół.
Czy pamiętacie jeszcze co na ten temat pisał kardynał Ratzinger, ów mistrz ducha liturgii i teolog widzący sprawy wiary od wewnątrz? To właśnie reagując na widoczne w czasie posoborowym banalizacje misterium, sygnalizował na czym polega prawdziwa wolność w liturgii - wolność od de facto siłowych dominacji jednostek czy grup: “Ani apostołowie, ani ich następcy nie ‘tworzyli’ chrześcijańskiej liturgii… Owa nierozporządzalność istotnych części liturgii jest … gwarancją prawdziwej wolności ludzi wierzących: Dzięki niej nie są oni narażeni na pomysły poszczególnych osób czy całych grup, lecz spotykają się z tym, co wiąże również proboszcza, biskupa i papieża, i stanowi przestrzeń osobistego przyswajania przez każdego z osobna tej tajemnicy, która przeznaczona jest dla nas wszystkich”[1].
Te i inne mądrości Benedykta XVI są dziś chwilowo za słabe na mocnych naszego Kościoła. Wiadomo też dla kogo jest dziś dyscyplina - dla tradycjonalistów, którzy niech się wynoszą ze “swymi” łacińskimi liturgiami ze wspólnot parafialnych. Jednak w dokumencie papieża Franciszka, który to nakazał, nie znalazło się jedno słowo istotnego zastrzeżenia do ograniczanego rytu, będącego przez wieki liturgią Kościoła. Oskarżeni zostali wierni praktykujący tę liturgię (tradycjonaliści), a nie ona sama, gdyż rzeczywiście nie słyszano, by prowokowała nadużycia. Natomiast niepokój o nadużycia w samej liturgii wyraża Ojciec Święty już w odniesieniu do nowego rytu - i w związku z tym zamieszcza swoje wezwanie do biskupów: “Jednocześnie proszę Was o czuwanie, by każda liturgia była sprawowana godnie i z dochowaniem wierności księgom liturgicznym promulgowanym po Soborze Watykańskim II, bez ekscentryczności, które łatwo przeradzają się w nadużycia”.
Mój redakcyjny kolega Tomasz Dekert podejrzewa, że jest to prośba, której - w przypadku takim jak Arena - nikt nie ma zamiaru ani spełniać, ani egzekwować[2]. Niestety jestem skłonny się z nim zgodzić. Jedną z bardziej gorszących rzeczy w życiu Kościoła w moim doświadczeniu ciągnącym się od lat osiemdziesiątych była rażąca obłuda w traktowaniu przepisów dotyczących Eucharystii. Zmieniane, upraszczane i przycinane, nigdy nie okazywały się dość plastyczne jak na potrzeby fantazjujących celebransów - więc zawsze były traktowane jako szkodzące "duchowi" ograniczenie. Och tak, przepisy te były ową znienawidzoną "literą", którą nieświadomi gnostycy naszych czasów wciąż torturują jako rzekomego wroga "Ducha" (czyli takiego jakiegoś "ducha", który nie słyszał o Wcieleniu lub nim gardzi). Mimo to przepisy te istniały, były przekazywane na jakichś zajęciach liturgiki w seminariach, drukowane w księgach itd. Kiedyś z bezsilnym zaciekawieniem zapytałem proboszcza, który traktował jako praktycznie nieistniejący stanowczy przepis o przyjmowaniu Komunii na klęczkach (powtórzony akurat przez KEP przy wydaniu mszału ołtarzowego w 1986) - co jest z tym przepisem, że w tylu parafiach księża go sabotują każąc ludziom podchodzić w kolejce i komunikować bez przyklękania; odpowiedział mi, że przecież "obok pisma jest tradycja" (a tą rzekomą "tradycją" był ponoć przekaz ustny biskupa, żeby wierni komunikowali na stojąco, nawet jak inaczej stoi w dokumencie podpisanym przez tegoż biskupa). Pismo i tradycja, uważacie. Po latach widzimy jasno: zwyciężyła "tradycja", a "pismo" okazało się znacznie słabsze. Ciekawe jak będzie tym razem - co napisane, a co obowiązujące.
Jesteśmy wszyscy dotknięci i zmartwiali po stopniowym odkrywaniu się przerażającej prawdy o obojętności przełożonych wobec przemocowych przestępstw niektórych duchownych. Coraz częściej okazuje się, że w tle znajdują się prywatne pseudoteologie i chore sekciarskie "mistycyzmy". Rozwijały się na oczach ludzi - chociaż ich obsceniczne owoce jakoś rozkwitały poza zainteresowaniem oczu i uszu. Naprawdę nie oszukujmy się, że lekceważąc nadużycia liturgiczne i traktując jako drobiazg pentekostalizację nabożeństw, nie mamy udziału w podobnie patologicznej obojętności na przemoc i manipulację. Tyle że tylko wobec tego, co święte.
Paweł Milcarek
Artykuł powstał zanim Arcybiskup Ryś przeprosił za złamanie norm liturgicznych.
-----
Drogi Czytelniku, prenumerata to potrzebna forma wsparcja pracy redakcji "Christianitas", w sytuacji gdy wszystkie nasze teksty udostępniamy online. Cała wpłacona kwota zostaje przeznaczona na rozwój naszego medium, nic nie zostaje u pośredników, a pismo jest dostarczane do skrzynki pocztowej na koszt redakcji. Co wiecej, do każdej prenumeraty dołączamy numer archiwalny oraz książkę z Biblioteki Christianitas. Zachęcamy do zamawiania prenumeraty już teraz. Wszystkie informacje wszystkie informacje znajdują się TUTAJ.
[1] Kard. J. Ratzinger, Święto wiary, tłum. J. Merecki, Kraków, s. 66n.
[2] T. Dekert, Traditionis custodes i „Reset” abp. Rysia, czyli o pustosłowiu.
(1966), założyciel i redaktor naczelny "Christianitas", filozof, historyk, publicysta, freelancer. Mieszka w Brwinowie.