Ten artykuł, tak jak wszystkie teksty na christianitas.org publikowany jest w wolnym dostępie. Aby pismo i portal mogły trwać i się rozwijać potrzebne jest Państwa wsparcie, także finansowe. Można je przekazywać poprzez serwis Patronite.pl.
Z góry dziękujemy.
Esej pochodzi z ksiażki o.Jana P. Strumiłowskiego OCist „Zachwiana hierarchia. Pomieszanie pojęć i przyczyny kryzysu w Kościele”, która ukazała się nakładem Wydawnictwa Esprit. Christianitas objęło książkę patronatem medialnym.
W poprzednim rozdziale pokazaliśmy, w jaki sposób doktryna jest w chrześcijaństwie podstawą wzoru doskonałości i w jaki sposób obranie innego jej modelu może niweczyć doktrynę. Kiedy wywodzimy ideał człowieczeństwa z naszych pragnień i wyobrażeń na temat idealnego życia, usiłujemy przyporządkować mu Ewangelię – używamy jej jako narzędzia prowadzącego do realizacji naszych marzeń. Doskonałość człowieka nie jest czymś ustanowionym arbitralnie, wykreowanym przez nas; jest czymś zaplanowanym i chcianym przez Boga. To Bóg jest autorem ludzkiego istnienia, więc Jego działanie i Jego słowo – Ewangelia – jest nie magicznym narzędziem służącym spełnianiu naszych aspiracji, ale prawdą o prawdziwym celu człowieka, drogą prowadzącą do tego celu oraz jego wyznacznikiem.
Widzimy tu pewien uniwersalny schemat powiązania doktryny i praktyki, teorii i konkretnego urzeczywistnienia prawdy Bożej. W szerszym znaczeniu możemy zatem przyjrzeć się właściwemu ułożeniu prawdy Bożej i naszego życia, a właściwie prawidłowym zasadom życia podyktowanym przez Ewangelię. Temat ten nie jest abstrakcyjny; jest w najwyższym stopniu praktyczny i aktualny. Zadaniem duszpasterskim Kościoła jest przecież troska o komunikatywność Ewangelii. Z różnych stron słyszy się obecnie, że Ewangelia, która powstała w konkretnym kręgu kulturowym, lekko się zdezaktualizowała – oczywiście w tym sensie, że przestała być zrozumiała i nie przystaje do współczesnego człowieka. Trzeba więc poszukiwać nowych form wyrazu, które sprawiłyby, że zawsze aktualna treść Ewangelii formą będzie odpowiadać mentalności dzisiejszych ludzi. Chodzi o globalnie pojętą inkulturację Ewangelii i o spójność. W chrześcijaństwie szukamy przecież spójności między Ewangelią i życiem, Bogiem i człowiekiem.
Żyjemy w epoce, która mocno koncentruje się na odbiorcy Słowa. Jest w tym ogromna słuszność. Nic by nam nie przyszło z Ewangelii, gdyby okazała się ona niezrozumiała dla ludzi. Ewangelia to Słowo, które stało się ciałem, Syn Boży, który stał się człowiekiem, Bóg, który stał się jednym z nas. To, co odległe, stało się nam bliskie. Paradygmat duszpasterski, to znaczy paradygmat, wedle którego adresatem głoszenia jest człowiek w swojej kulturze i mentalności, wyznacza więc formę, w której doktryna ma się mieścić. Prawdziwy problem rozpoczyna się, kiedy nasza mentalność i nasze dążenia są odległe od mentalności i dążeń Ewangelii. W takim wypadku wydaje się, że nie zawsze możliwe jest dopasowanie Ewangelii do współczesnego człowieka. Mówiąc jeszcze dokładniej, wydaje się, że przy poszukiwaniu odpowiedniej formy krzewienia Ewangelii należy zachować pamięć o jej fundamentalnej inności względem tego, co człowiekowi jest dane tu i teraz. Jaka bowiem korzyść przyszłaby z Ewangelii absolutnie dopasowanej do człowieka? Czy taka Ewangelia mogłaby jeszcze przynieść nam coś, czego nie mamy? Czy byłaby w stanie przemieniać? A może już raczej myślimy, że to Ewangelię należy przemienić tak, by do nas idealnie przylegała? Widzimy zatem, że celem duszpasterstwa jest wszczepienie Ewangelii w świat. Świat jest jednak inny niż Ewangelia. Należy zatem komunikatywnie głosić Ewangelię w taki sposób, by zachować jej odmienny od świata charakter, by mogła ona świat przemieniać. Drogą na skróty wydaje się dążenie do uczynienia Ewangelii absolutnie przystającą do świata już na samym początku. Wtedy osiągamy spójność, ale czy Ewangelia pozostaje jeszcze Ewangelią? Taka pokusa może się zrodzić właśnie z przesadnego dążenia do ukazania światu, że Ewangelia – i Kościół, który nosi ją w sobie – nie jest przecież obca. Że oto jesteśmy podobni, więcej nas łączy, niż różni. Usiłuje się dowieść, że tak naprawdę Ewangelia głosi to, co jest od zawsze ukryte w ludzkim sercu. Niby wszystko w porządku. Obcość zostaje usunięta. Tylko po co jest wtedy Ewangelia? Czy ma ona jeszcze światu coś do zaoferowania? Nim przyjrzymy się konkretnym przykładom przesadnego i niewłaściwego dopasowania Ewangelii do świata, nakreślmy ogólny schemat odzyskiwania spójności między tym, co Boskie, i tym, co ludzkie. Jak już wspomnieliśmy, w Kościele zasadą duszpasterstwa musi być osoba Jezusa Chrystusa. Duszpasterstwo jest ukierunkowane nie tyle na udoskonalenie człowieka, ile na odzyskanie jedności człowieka z Bogiem. Ta jedność jest możliwa, gdyż zrealizowała się ona w pełni w Jezusie Chrystusie – Synu Bożym. W Nim dzięki wcieleniu rzeczywiście doszło do absolutnej integracji między Bóstwem i człowieczeństwem.
Ludzka wola Chrystusa jest całkowicie podporządkowana i spójna z wolą Bożą. Przez to podporządkowanie nie została ona wchłonięta. Widzimy to szczególnie dramatycznie i prawdziwie w modlitwie Jezusa w Ogrójcu. Jego ludzka wola wzdryga się. Jego ludzka natura naprawdę doświadcza trwogi. Jego lęk jest autentyczny. Ta ludzka wola podporządkowuje się woli Ojca, gdyż jest całkowicie z nią zjednoczona – niemniej jednak i w samym Jezusie dostrzegamy napięcie. Czy nie jest to dla nas wskazówka, że w naszym świecie to napięcie będzie zawsze obecne? Że nie sposób znaleźć takiej integracji Boskiego Słowa i ludzkiej natury, w której ludzka natura byłaby chętna temu, co do niej przychodzi z wysoka? Że poszukiwanie przyjemnego chrześcijaństwa, chrześcijaństwa bez krzyża, chrześcijaństwa, które byłoby odpowiedzią na nasze ludzkie pragnienia, integracji bez dramatu ofiary, jest po prostu iluzją? Skoro w Chrystusie – najczystszym, bezgrzesznym, absolutnie spójnym w sobie, w którym to, co ludzkie, i to, co Boskie, jest doskonale zjednoczone – dostrzegamy napięcie, nieporozumieniem musi być poszukiwanie duszpasterstwa, które nie będzie wprowadzało człowieka w podobny stan napięcia, duszpasterstwa, które nie będzie domagało się ofiary. A takie dążenie przecież wielu duszpasterzom towarzyszy. Zastanawiamy się, jak sprawić, by Ewangelia była atrakcyjna. Czy jednak to jest prawdziwy cel, który powinniśmy sobie stawiać? Czy Ewangelia ma być atrakcyjna i swoją atrakcyjnością ma porywać, czy raczej ma być prawdziwa, i tym, co nas porwie, ma być właśnie odkryta prawda, której świat nie może nam dać, a która jest tak potężna, że dla niej warto przebudować nawet własne aspiracje, dążenia i pragnienia, choćby to miało boleć? Czy kiedy dopasowujemy Ewangelię do naszej natury, nie zdradzamy prawdy, która naszą naturę może przemieniać?
Jednocześnie owa integracja, która dokonała się w Chrystusie, dowodzi nam, że pełne zjednoczenie jest możliwe – nie możemy więc w duszpasterstwie całkowicie z niego rezygnować. Stwierdzenie, że prawda Ewangelii i życie według tej prawdy zawsze będzie się cierniem wbijało w ludzką naturę, również byłoby błędem. Celem naszej duchowej drogi jest przecież przebóstwienie, moment, w którym Boskie pragnienie stanie się naszym własnym pragnieniem. Drogą zaś jest przemiana naszego myślenia i naszej natury.
Integracja jest więc celem. Dezintegracja jest stanem faktycznym. W Ewangelii widzimy to również bardzo wyraźnie. O ile w Chrystusie Bóstwo zjednoczyło się z człowieczeństwem, o tyle już świat, w którym Chrystus spełniał swoją misję, był Mu przeciwny. Dopiero przemieniał się w zetknięciu z Chrystusem – niemniej czasami owo zetknięcie budziło sprzeciw świata. Chrystus i Jego Ewangelia z natury są zatem znakiem sprzeciwu dla świata, są solą w oku i nawoływaniem do przemiany życia; dążą nie do sprzyjania naturze dotkniętej grzechem, ale do jej zakwestionowania i oczyszczenia. Napięcie to na arenie ludzkiej wolności może prowadzić albo do dążenia ku przemianie człowieczeństwa i zjednoczeniu z Chrystusem, albo ku sprzeciwowi i odrzuceniu Boskiego orędzia. Zatem duszpasterstwo w pewnym sensie zawiera element dramatycznego sądu; niesie w sobie ryzyko odrzucenia. Głoszenie spolegliwej względem świata Ewangelii jest czymś obcym duchowi Chrystusowemu. Duszpasterstwo nie jest więc dążeniem do zjednoczenia za wszelką cenę; jest głoszeniem za wszelką cenę prawdy, której przyjęcie jest warunkiem koniecznym zjednoczenia.
Mamy zatem w Chrystusie ukazany prawzór uobecniania się prawdy Bożej w ludzkim świecie – i to świecie dotkniętym grzechem, czyli fundamentalnym sprzeciwem wobec Boga. Duszpasterstwo nie jest tutaj aktem spolegliwego pojednania, machnięciem ręki na różnice i skupieniem się na podobieństwach. Jest odsłonięciem pełni prawdy i postawieniem świata i człowieka w stan sądu, w którym stają się jawne zamysły serc wielu.
Tak rzecz wygląda w Ewangelii. Ale Chrystus jest żywym wcielonym Słowem, Bogiem-człowiekiem, Synem Bożym w ludzkiej postaci. Tutaj dramat zjednoczenia i odrzucenia
rozgrywa się w całej pełni egzystencjalnego napięcia. Co jednak z doktryną, która ma być głoszona współczesnemu światu? Czy może ona rościć sobie prawo do podobnej absolutności co treść Ewangelii i podobnie jak Ewangelia jest ona niezmienna? Czy praktyczna działalność Kościoła również musi być tak ściśle powiązana z dogmatami? Czy dogmaty powinny mieć tak fundamentalną rangę, jaką przypisujemy samemu Chrystusowi? Tutaj sprawa wydaje się mniej jednoznaczna. Epoka, w której żyjemy, jest mocno naznaczona rysem sprzeciwu wobec legalizmu praw czy formuł, które roszczą sobie pretensje do bycia uniwersalnymi. Przecież życie jest zawsze bogatsze od prawa, a jakiekolwiek uniwersalne prawdy zawsze mogą zostać zakwestionowane przez bogactwo ludzkich przypadków. Od prawa ważniejsza jest wrażliwość. Intuicyjnie wyczuwamy, że zbytnie koncentrowanie się na przepisach sprawia, iż tracimy z oczu człowieka. Paradygmat duszpasterski tymczasem pragnie właśnie człowieka dostrzec, z całą różnorodnością i dramatycznością jego losu. Na dogmaty zatem również jesteśmy skłonni patrzeć jak na pewne skostniałe sformułowania, które krępują ducha.
Owszem, są one ważne, ale chyba już bardziej jako pewnego rodzaju punkty orientacyjne. Jeśli życie wymyka się tym regułom, uważamy, że należy improwizować. W takim rozumowaniu kryje się pewien fatalny błąd, który polega na tym, że dogmaty traktujemy jak formuły ludzkie, jak wymysły człowieka, które są oczywiście z wielką mądrością i starannością określone, jednak mają swoje ograniczenia. Często można spotkać wśród chrześcijan pogląd, że przecież dogmaty były formułowane dawno, czasy się zmieniły i życie ludzkie jest bogatsze. Że dzisiaj trzeba do człowieka podchodzić z inną wrażliwością. Tymczasem Kościół dogmaty traktuje nie jako słowo ludzkie, ale jak słowo od Boga. To nie są ludzkie formuły i określenia. Kościół, definiując dogmaty, podaje je do wierzenia jako prawdy przez Boga objawione, których zachowanie jest konieczne dla naszego zbawienia. Ich waga jest tak wielka, że ich odrzucenie grozi potępieniem wiecznym, czemu Kościół częstokroć dawał wyraz, opatrując ogłaszane dogmaty anatemami. Jak więc mamy rozumieć te sformułowania? Dlaczego są one tak ważne?
Żeby przybliżyć się do ich właściwego znaczenia, trzeba na początku dostrzec ich integralny i organiczny związek z samym Chrystusem. Powiedzieliśmy już, że Chrystus jest prawzorem, absolutnym i uniwersalnym, działania duszpasterskiego, które sprowadza się do posługi jednania między Bogiem i człowiekiem. On jest przecież Bogiem-człowiekiem, który w świat ludzki wprowadza w samym sobie blask Bożej prawdy i Bożej obecności. Objawienie nie było wysłaniem przez Boga prostej informacji, podyktowaniem księgi lub czymś w tym rodzaju. Objawienie było pojawieniem się Boga w świecie stworzonym, pojawieniem się na sposób stworzenia, a konkretnie na sposób ludzkiego istnienia w Jezusie Chrystusie.
Dogmaty w takim kontekście nie są jedynie ludzkimi naukami Jezusa. One są opisem Jego Bosko-ludzkiej egzystencji. O ile Objawieniem pierwotnie jest wydarzenie wcielenia, o tyle dogmaty są prawdami o tym wcieleniu. Doświadczenie apostołów było takie, że poznali oni na swojej życiowej drodze pewnego człowieka, który nie był zwykłym człowiekiem. Rozpoznali w Nim zapowiadanego Mesjasza. Jednakże dzieło, którego On dokonał, Jego śmierć i zmartwychwstanie, a następnie posłanie Ducha Świętego, przerosło żydowskie oczekiwania co do zbawienia. W Chrystusie apostołowie rozpoznali i doświadczyli Mesjasza, który nie tylko miał wprowadzić Boży ład w życie Izraela, nie tylko miał dokonać wyzwolenia doczesnego w sensie społecznym czy politycznym, ale który pokonał śmierć, przemienił naturę ludzką, sprawił, że martwe ludzkie ciało ożyło, i to ożyło nie tylko na sposób doczesnego wskrzeszenia, ale zmartwychwstało do zupełnie nowej egzystencji – do życia w Bogu. Zbawiciel ten posłał im Ducha, który jest Duchem Bożym. Posłał im Ducha, który sprawił, że pojęli tajemnice głębokości Boga samego. Innymi słowy, apostołowie doświadczyli najpierw w Chrystusie, a później w sobie, że zbawienie, którego oczekiwali, a którego dokonał Chrystus, nie polega tylko na uzdrowieniu tego, co ludzkie, i wprowadzeniu ładu w to, co dotyczy ludzkiej egzystencji. Zbawienie, które przyniósł Chrystus, prowadzi do tego, że człowieczeństwo zostaje przeniknięte Bóstwem. Człowiek, który żyje życiem ludzkim – doczesnym i ograniczonym – zaczyna żyć życiem Bożym. Otwiera się przed nami przestrzeń nowego, innego istnienia, istnienia samego Boga, które jednoczy się z naszym istnieniem. Zostaje w nas zasiane życie Boga i będąc ludźmi, zaczynamy żyć życiem ponadludzkim. Nasze ludzkie istnienie zostaje przeniknięte istnieniem samego Boga, zespolone i zintegrowane z nim – i to jest prawdziwe zbawienie i życie wieczne! Jak jednak takie połączenie jest możliwe? Jak to możliwe, że Bóg nie tylko oczyszcza z grzechu, układa ludzkie życie, lecz także jednoczy się z człowiekiem i zaczyna prowadzić życie w człowieku? Żeby takie pojednanie Bóstwa i człowieczeństwa było możliwe, musi zostać spełnionych kilka wstępnych warunków.
Po pierwsze Chrystus, który takiego zbawienia dokonuje, nie może być tylko człowiekiem. Człowiek nie jest w stanie sięgnąć nawet doskonałości człowieczeństwa, a co dopiero dosięgnąć Bóstwa. Musiało więc być tak, że to Bóg stał się człowiekiem – i to stał się w taki sposób, żeby nie przemienić się w człowieka, ale przybrać ludzką naturę, nie tracąc Bóstwa. Nie mógł też przybrać pozornej natury ludzkiej ani przybrać jej jedynie jako powłoki (tak czasami, jak mniemano, czynili bogowie greccy), gdyż wtedy nie doszłoby do rzeczywistego zjednoczenia całej natury ludzkiej z naturą Bożą, tylko do jakiegoś jej wchłonięcia. Zbawienie polegałoby wtedy na tym, że Bóg zagarniałby naszą wolę i rozum i by nami bezwiednymi sterował. Raczej marny byśmy mieli z takiego zbawienia pożytek. Zatem Bóg, pozostając Bogiem, musiał stać się prawdziwym człowiekiem, z krwi i kości, z duszą, ciałem, wolą, rozumem, świadomością i tak dalej. I właśnie ten warunek, bardzo ściśle w teologii określony, z pieczołowitością i precyzją opisujący zjednoczenie w Chrystusie tego, co ludzkie, i tego, co Boskie, nazywamy dogmatem chrystologicznym. Nie jest to więc jakaś ludzka formułka. Jest to prawda odczytana z samej egzystencji Chrystusa i z natury naszego zbawienia, a tym samym prawda objawiona. Jakie ma znaczenie praktyczne? Ogromne.
Skoncentrowanie się na paradygmacie duszpasterskim, który tak bardzo chce docenić człowieka i właściwie czyni go probierzem i zasadą działalności Kościoła, sprawia, że biednemu człowiekowi chcemy wyjść naprzeciw. Ktoś jest w trudnej sytuacji, która domaga się wrażliwości i współczucia, więc Kościół otacza go troską, cierpliwie tolerując to, co jeszcze niezgodne z zasadami Ewangelii w jego życiu. Niewątpliwie trzeba przecież być wyrozumiałym i trzeba pomagać. Nie wolno nam jednak w tej trosce zapomnieć o pewnym zagrożeniu: możemy zacząć działać tak, jakbyśmy rozumieli zbawienie w sposób właściwy Żydom przed przyjściem Chrystusa, przez co zaprzestaniemy wdrażać człowieka w plan zbawienia, który ma w nim zapoczątkować życie Boże prowadzące do realnej przemiany. Czy obecnie nie obserwujemy w niektórych duszpasterstwach właśnie takiego przeakcentowania?
Coraz częściej zaczynamy działać w taki sposób, jakbyśmy chcieli przynieść zbawienie przede wszystkim doczesne: poukładać to, co ludzkie, nakarmić, przytulić, wprowadzić ład. Cieszymy się, że Kościół prowadzi ogromne dzieła charytatywne i wprowadza naprawdę lepsze warunki życia, bardziej godne człowieka. Czy jednak pod wpływem tej działalności życie ludzkie, a wraz z nim świat, staje się coraz bardziej zjednoczone z Bogiem i Nim przeniknięte? Jakąś totalną porażką jest przecież w takim kontekście laicyzacja, która sprawia, że w naszym życiu i świecie jest coraz mniej Boga. Nie chodzi tutaj oczywiście o zaprzestanie czy zredukowanie działalności dobroczynnej; chodzi o to, by ta działalność nie wyprzedzała działalności sakralizującej ludzką rzeczywistość, ale szła z nią w parze lub nawet postępowała za nią. Do takiej praktyki przecież niezbicie prowadzi dogmat chrystologiczny: dobroczynność i humanitaryzm Chrystusa są wynikiem Jego zjednoczenia z Ojcem i są celowi zjednoczenia podporządkowane. Podobne, praktyczne znaczenie mają także inne dogmaty, zatem spróbujmy dalej iść ich drogą. Otóż z Objawienia wynika, że według Boga, czyli według Prawdy, największym nieszczęściem człowieka jest grzech. Grzech jest nieszczęściem większym tak naprawdę niż śmierć. Grzech bowiem oddziela nas od Boga. Między Bogiem a grzechem nie ma absolutnie żadnej wspólnoty. Bóg i grzech nie mogą współistnieć. Ponadto grzech jest odrzuceniem i obrazą Boga – i to obrazą nieskończoną. Powyższe prawdy na temat natury grzechu mogą wydawać nam się nieaktualne i nieprzystające do współczesnej mentalności, więc próbujemy je jakoś zredefiniować. Idea, jakoby grzech mógł obrażać Boga, staje się dla nas obecnie coraz bardziej naiwna. Naiwnym dzisiaj przedstawia się obraz Boga, który w ogóle może się gniewać. Wraz z tym coraz bardziej niezrozumiała staje się dla człowieka idea ofiary i przebłagania. Podobnie rzecz ma się z grzechem. Czy Bóg naprawdę wymaga aż tak radykalnego przebłagania, jakim była śmierć krzyżowa? Czy nasze grzechy, nasze słabostki, z którymi coraz bardziej się oswajamy, mogą tak bardzo obrażać Boga? Czy Bóg w ogóle może obrazić się przez taką błahostkę jak grzech? Czy cokolwiek może Go obrazić? Czyżby był aż tak bardzo małostkowy? To przecież zupełnie nie przystaje do wizji Boga, który na człowieka spogląda z rozczuleniem, z wyrozumiałością dla jego słabości, z tęsknotą. Takie przeświadczenie nie wynika jednak, jak się wydaje, w pierwszym rzędzie z odkrycia „nowego” oblicza nieskończonej miłości Boga. Jego źródłem jest raczej zanik poczucia realności grzechu. Czymże jest ten grzech wobec nieskończoności Boga? Nie jest przecież niczym strasznym. No, może istnieją grzechy naprawdę ciężkie, ale to wyjątki, a i one w obliczu nieskończonej miłości tracą swój ciężar. Grzechy powszednie są zaś czymś ludzkim, zwyczajnym i naturalnym. Czy Bóg mógłby przez takie błahostki odrzucić człowieka? Oswojenie z grzechem współbrzmi ze zmianą rozumienia miłości, która także odgrywa tutaj istotną rolę. Obecnie często mniema się, że Boża miłość jest tak ogromna, że nie sposób sprawić, by Boga cokolwiek obraziło. Zaiste przedziwne jest to twierdzenie, a jednak coraz powszechniejsze – być może dlatego, że opiera się na pewnej cząstkowej prawdzie. Rzeczywiście nie istnieje nic, co by mogło Bożą miłość zgasić. Ale czy z tego wynika, że Boga nie można obrazić? Czy w sytuacji, w której żona bezgranicznie kocha swojego męża, mąż ów nie jest już w stanie obrazić swojej żony? Czy mąż zdradzający żonę, widząc, jak ona jest tym do bólu zraniona, może ze zdumieniem zarzucić jej, że skoro jego zdrada i niewierność ją dotykają, to znaczy, że jej miłość nie jest prawdziwa? Czy nie jest dokładnie odwrotnie: im większa miłość, tym większy ból zranienia z powodu niewierności? Czy nie właśnie człowieka obojętnego nie będzie raniła nasza niewierność, a kochającego będzie raniła tym bardziej, im większą miłością ten ktoś nas darzy? Czy zatem nie jest tak, jak świadczy o tym Tradycja: że właśnie ze względu na absolutną wielkość i nieskończoną miłość Boga nasze grzechy obrażają Go równie nieskończenie? Grzech, chociaż jest ludzkim aktem, a więc aktem ograniczonym, relatywnie małym, właśnie ze względu na nieskończoność Boga jest obrazą ostateczną. Chodzi tu nie o nasze subiektywne odczucia, ale o obiektywną rzeczywistość grzechu, która w obliczu realizmu Bożej miłości jest czymś w najwyższym stopniu skandalicznym. Ów skandal grzechu nie jest wynikiem arbitralnej reakcji Boga na nasz grzech, nie wynika z Bożego dekretu. Wynika on z samej tożsamości Boga i stworzenia. Grzech zatem domaga się naprawy nie na mocy subiektywnego dekretu Boga, ale ze względu na samą naturę Boga i stworzenia. Ale człowiek nie jest w stanie zadośćuczynić tej obrazie Boga. Żeby to zrobić, należałoby dokonać aktu przebłagania nie ludzkiego, nawet nie anielskiego, ale Boskiego. Tylko Bóg jest w mocy oddać właściwą chwałę Bogu. Tylko Bóg jest w stanie odpłacić Bogu miłością za zranioną miłość. Tylko Bóg jest na tyle bogaty, by zadośćuczynić nieskończonej zniewadze. Zatem tylko Bóg w człowieku, tylko Bóg-człowiek mógł dokonać aktu przebłagania, który byłby godzien samego Boga. W swojej śmierci Chrystus Pan mocą swojej Boskiej natury zjednoczonej z naszym człowieczeństwem dokonuje zadośćuczynienia za zniewagę, której winien jest człowiek. To jednak jeszcze nie wszystko. Jest jeszcze drugi aspekt, którym jest pojednanie.
W swojej śmierci Syn Boży w człowieku nie tylko złożeniem siebie samego w ofierze oddaje Ojcu sprawiedliwość i tym aktem czyni zadość wynagrodzeniu, ale też dokonuje pojednania człowieka z Bogiem. Pojednania, czyli zjednoczenia. Między grzechem i Bogiem nie ma żadnego punktu stycznego czy nawet przestrzeni spotkania. Bóg i grzech nie mogą współistnieć, więc grzeszny człowiek przez grzech zostaje od Boga oddzielony. W ofierze krzyża dokonuje się natomiast coś przedziwnego. Otóż po grzechu nasza ludzka natura została zraniona. Nie została zniszczona, gdyż wtedy byłaby niezdolna do pojednania, ale doznała osłabienia woli (doświadczamy tego, ilekroć odczuwamy, że czynienie radykalnego dobra nie jest czymś spontanicznie narzucającym się naszej naturze) oraz została skrzywiona, błędnie ukierunkowana. Święty Augustyn pisze, że po grzechu pierworodnym nasza natura odwróciła się od Boga, a skierowała się ku sobie samej. Stąd jest w nas skłonność do czynienia siebie bogami, szukania własnej chwały, egocentryzmu i tym podobnych.
W ofierze krzyżowej Chrystus dokonuje aktu radykalnego odwrócenia natury, do którego człowiek sam z siebie nie jestzdolny. W ofierze, czyli oddaniu siebie całkowicie Ojcu, oddaniu własnego życia, dokonuje się akt egzystencjalnego oddania każdego aspektu własnego jestestwa Ojcu. W swojej męce od modlitwy w Ogrodzie Oliwnym aż po śmierć na krzyżu Chrystus paradoksalnie nie jest zwrócony absolutnie ku solidarności z człowiekiem, którego właśnie zbawia; On jest radykalnie ukierunkowany na Ojca i na Jego wolę. Wszystko czyni ze względu na Ojca i Jego chwałę. Zatem w tej męce natura ludzka, która w obliczu śmierci pierzcha i chroni się w sobie (chroni siebie), w Chrystusie została absolutnie skierowana ku Bogu. W tym właśnie akcie człowieczeństwo zostało uzdrowione.
W śmierci Chrystusa – w obliczu największej ciemności, najwyższego zagrożenia, śmierci absolutnie paraliżującej i determinującej – natura ludzka odnajduje właściwy kierunek i właściwą postawę podporządkowania wobec jedynego i prawdziwego Boga. Bez męki i śmierci w posłuszeństwie Ojcu nasze zbawienie byłoby po prostu niemożliwe. Być może już wyczuwamy, że w tym miejscu wyłania się dogmat trynitarny. Człowiek, który zgrzeszył, nie jest w stanie zadośćuczynić Bożej sprawiedliwości – a Bóg przecież musi być sprawiedliwy, gdyż w przeciwnym razie nie byłby doskonały, ergo nie byłby Bogiem. Zatem tylko Bóg Jezus Chrystus mógł wynagrodzić zniewagę grzechu Bogu Ojcu. Ojciec i Syn muszą mieć naturę Boską. Problem w tym, że nie może być dwóch Bogów, bo wtedy żaden nie byłby Bogiem. Bóg to ktoś absolutny. Jak więc może być dwóch, tak że każdy z Nich jest Bogiem, lecz nie mamy do czynienia z dwoma, a jednym Bogiem? Otóż możliwe to jest tylko wtedy, kiedy pomimo „osobności” stanowią jedno poprzez to, że posiadają jedną i jedyną naturę Bożą. To zaś jest możliwe, jeśli między Nimi istnieje absolutna więź istotowa, która również nie jest różna ani od Ojca, ani od Syna, a ta więź sama w sobie też jest osobą o takiej samej naturze – nazywamy ją Duchem Świętym. Jest On Duchem Ojca i Duchem Syna jednocześnie. Zatem tylko jeśli Bóg jest trójjedyny, możliwe jest wcielenie, możliwe jest zjednoczenie człowieczeństwa z Bóstwem, możliwe jest przebłaganie i możliwe jest przebóstwienie (obdarowanie Duchem Bożym człowieka).
I znowu możemy powiedzieć, że rozminięcie się z tym dogmatem tak naprawdę niweczy rozumienie chociażby przebłagania i oczyszczenia z grzechów czy pojednania, które dokonuje się poprzez obdarowanie człowieka Duchem Świętym. Uświęcenie rozumiane jako zjednoczenie z Bogiem sprawia, że to, co dla człowieka dalekiego od Boga jest czymś niejako wpisanym w jego naturę (grzech), dla człowieka w Chrystusie staje się czymś obcym i w najwyższym stopniu odrażającym. Zwieńczenie przebóstwienia musi zatem prowadzić do uwolnienia od grzechu, co oznacza nie tylko odpuszczenie grzechów, na których popełnianie jesteśmy skazani, ale i uwolnienie od grzeszności – aczkolwiek uwolnienia absolutnego również od skłonności i pokus spodziewać się możemy dopiero po zmartwychwstaniu. Czy zatem nie jest zdradą tych prawd głoszenie wielu kaznodziejów sugerujące, jakoby zbawienie od grzechu miało polegać jedynie na tym, że Bóg po prostu macha ręką na nasze winy i już się nie gniewa? Że grzech zostaje w jakiś sposób unieważniony lub zneutralizowany? Czy zdradą nie jest głoszenie miłosierdzia, które nie tyle wyzwala z grzechu, ile z grzechem oswaja? Albo czy zdradą nie jest oferowanie przez wielu duszpasterzy nade wszystko psychologicznego ukojenia w obliczu katastrofy grzechu? Przecież przeświadczenie, że grzech jest czymś normalnym, staje się coraz powszechniejsze.
Idźmy jednak dalej drogą dogmatów… Zbawienia rzeczywiście w pełni dokonał Chrystus, gdyż człowiek nie jest nawet do tego zdolny. W katolicyzmie jednak historia na tym akcie Syna Bożego się nie kończy; wtedy dopiero się rozpoczyna. Męka i śmierć Chrystusa otwiera nam bramy zbawienia. Człowiek z własnej natury oczywiście nadal nie jest zdolny dokonać aktu zadośćuczynienia i pojednania z Bogiem – do tego może uzdolnić tylko natura Boża. A wiemy, że tylko jeden jest Jednorodzony. Właśnie dlatego konieczny jest Kościół, który jest Jego Ciałem. To nie jest tak, że w jakiś tajemniczy lub arbitralny sposób Bóg nam przebaczył i dokonał pojednania. Do pojednania zdolny jest tylko ten, który dzieli naturę z Ojcem. Błędne jest zatem mniemanie, że Chrystus dokonał naszego zbawienia jakby obok nas i dzięki temu nasza sytuacja się zmieniła, tak że człowiek stał się przyjacielem Boga i jest zdolny oddawać Mu cześć. Nie jest też tak, że dzięki ofierze Chrystusa zmienił się stosunek Ojca do nas – Jego oblicze pojaśniało… Do jedności z Ojcem nadal jest zdolny tylko Chrystus – Ten, który jest prawdziwym Bogiem i prawdziwym człowiekiem. W tym miejscu dotykamy dogmatu o Kościele. Kościół w swojej istocie jest rzeczywiście Ciałem Chrystusa. Nie oddajemy więc czci Bogu jako indywidualne osoby na mocy osobistego i własnego aktu pobożności. W Kościele (a zatem w Chrystusie – w Jego Ciele) jesteśmy synami w Synu, mamy udział w Jego akcie zadośćuczynienia i pojednania. Nie chodzi więc o to, byśmy byli przygodnymi uczniami Chrystusa, usiłującymi z zewnątrz naśladować Go i czynić coś na wzór Jego miłości. Takie myślenie, pozbawione pierwiastka katolickiego, niestety znamionuje wiele sprotestantyzowanych wspólnot również mieniących się katolickimi. Zbawienie tymczasem polega na tym, że zostajemy włączeni w miłość i naturę Boską Chrystusa i mamy udział w Jego akcie uwielbienia Ojca.
Nie jest zatem prawdą, że każdy człowiek automatycznie został obmyty krwią Chrystusową. To, czego dokonał Jezus, należy w ścisłym sensie tylko do Niego. Zatem jeśli chcemy mieć udział w zbawieniu, nie wystarczy, jeśli będziemy dobrzy i życzliwi względem ludzi, gdyż to nie zmienia naszej sytuacji. Musimy być w Chrystusie – w Jego Ciele. Musimy stać się włączeni w Jego istnienie. Kościół, o czym już mówiliśmy, w ścisłym sensie nie jest jedynie wspólnotą wierzących, to znaczy wspólnotą ludzi wyznających tę samą doktrynę i spełniających takie same praktyki. Kościół jest osobą mistyczną, jest Oblubienicą Chrystusa. Zatem w Kościele, nie tracąc własnej indywidualności, zostajemy włączeni w mistyczną osobę, w jej ciało, i jesteśmy jej członkami. Natomiast ta osoba – Oblubienica Chrystusa – jest z Nim tak ściśle związana, że staje się z Nim jednym ciałem. Z tego względu Kościół, chociaż jest odrębny ontologicznie względem Chrystusa, jednocześnie, będąc z Nim zjednoczony tak ściśle, że stanowią jedno ciało, jest też realnym Jego Ciałem, a my jesteśmy Jego członkami. Oznacza to, że w Kościele mamy udział w tożsamości Chrystusa, czyli stajemy się cząstką Jego istoty, stajemy się synami w Synu. Synem Bożym w ścisłym sensie można zatem stać się tylko i wyłącznie, trwając w Chrystusie, będąc obdarowanym Jego Duchem, gdyż to Jego Duch jest duchem przybrania za synów. Bycie synem zaś jest fundamentalne dla zjednoczenia z Bogiem, gdyż nikt nie ma udziału w jedności z Ojcem poza Synem i Duchem Świętym. Kościół jest przestrzenią włączenia człowieka w wewnętrzne życie i naturę Boga Trójjedynego – i dlatego bycie w Kościele jest tak ważne.
Z dogmatyczną prawdą o Kościele nierozerwalnie łączą się dogmaty o sakramentach. Sakramenty nie są jakimiś tajemnymi obrzędami, ale są aktami Kościoła – aktami Chrystusa w Jego Kościele, które jednoczą nas z Nim. Dzięki sakramentom mamy realny udział w Chrystusie – one nas w Niego włączają. Nie chodzi więc o nasz subiektywizm, wedle którego czujemy w sercach, że jesteśmy blisko Boga. Chodzi o obiektywną prawdę – jesteśmy z Bogiem zjednoczeni dzięki temu, że On nas ze sobą zjednoczył poprzez sakramenty. One ontologicznie wiążą nas i podporządkowują Chrystusowi. O ile słowo Boże objawia nam prawdę o zbawieniu w Chrystusie, prawdę, która stała się udziałem naszego świata, o tyle sakramenty sprawiają, że ewangelie przestają być jedynie słowem prawdy, opowieścią przekazującą prawdę i stają się faktycznie naszym udziałem. Pozwalają nam one zatem w pewien sposób przekroczyć próg Słowa, sprawiają, że to usłyszane Słowo staje się realnie obecne w naszym życiu, że wydarzenia zbawcze Chrystusa rzeczywiście zaczynają nas dotykać, a nawet stają się wydarzeniami naszego życia. Absurdalne jest zatem twierdzenie, że nie trzeba już nawracać pogan, że wystarczy troszczyć się o dobro, budować powszechne braterstwo i cieszyć się, jeśli poganie są wierni własnym tradycjom religijnym. Absurdalne jest także twierdzenie, że pomimo tego, iż ktoś odszedł od Kościoła, możemy w sercu żywić nadzieję, że jest blisko Boga. Tak może twierdzić jedynie ktoś, kto zupełnie nie rozumie, na czym zbawienie polega. Nie chodzi tu o subiektywnie rozumianą ludzką dobroć, życzliwość czy serdeczność względem innych. Tu chodzi o nasz obiektywny stosunek do Boga, o rzeczywistą relację, do której zawiązania nie jesteśmy z natury zdolni, więc tylko w Synu możemy tego pojednania dostąpić. Nie oznacza to oczywiście, że człowiek, który nigdy nie został wcielony do Kościoła, na pewno będzie potępiony. Oznacza to, że Kościół jest jedynym miejscem, w którym zjednoczenie z Bogiem jest możliwe. W niebie nie będzie dwóch kategorii zbawionych: tych, którzy należą do Kościoła, i tych, którzy nie należą. Niebo to udział w życiu Bożym, a człowiek ma dostęp do tego udziału jedynie poprzez należenie do Mistycznego Ciała Chrystusa. Jednak ze względu na powszechną wolę zbawczą Boga i Jego bezgraniczną miłość mniemamy, że ci, którzy nie mieli okazji poznać Ewangelii i być włączonymi do Kościoła, w jakiś poza sakramentalny, tylko Bogu wiadomy sposób będą mogli dostąpić tej łaski w chwili śmierci. Nie jest to jednak pewność, że nieochrzczeni mają taką samą szansę na zbawienie; to jedynie przypuszczenie i nadzieja wynikająca z prawdy o Bożej miłości. Dogmatem i pewnikiem jest natomiast zbawienie w Kościele i poprzez Kościół, a co za tym idzie – śmiertelnym zagrożeniem jest stan świadomego odrzucenia Kościoła. Zatem optymizm nakazujący z nadzieją spoglądać na możliwość zbawienia przeciwników Kościoła czy skłaniający do zaprzestania ewangelizacji innowierców jest absolutnie niezgodny z doktryną chrześcijańską. W katolicyzmie doktryna jest integralna, to znaczy, że konieczne są wszystkie dogmaty: wcielenie (które przełamuje dystans między Bogiem i człowiekiem), prawdziwe Bóstwo i człowieczeństwo Chrystusa (które uzdalnia człowieka-Jezusa do zadośćuczynienia i pojednania człowieczeństwa z Ojcem), jedność trzech Osób w Trójcy (gdyż tylko jeśli Syn ma naturę identyczną z naturą Ojca, przy czym nie jest z Nim tożsamy osobowo, może w człowieku zadośćuczynić i może człowieka doprowadzić do rzeczywistej jedności z Bogiem, a więc włączyć go w życie Boże), odkupienie na krzyżu (tylko tak radykalny i ostateczny akt rozgrywający się na arenie ludzkiej śmierci czyni realnym egzystencjalne włączenie człowieka w Boski akt oddania się Syna Ojcu), natura Kościoła (tylko jeśli Kościół jest prawdziwym Ciałem Pana, a nie jedynie zgromadzeniem wierzących, możemy mieć udział w Jego życiu i dziele), znaczenie sakramentów (tylko jeśli sakramenty są rzeczywistym uobecnieniem misterium Chrystusa – chrzest rzeczywistym zanurzeniem w Jego życiu i śmierci; pokuta rzeczywistym odpuszczeniem grzechu, największej przeszkody w jedności z Bogiem; Msza Święta rzeczywistą i tą samą ofiarą, której Chrystus dokonał na Golgocie; Eucharystia Jego rzeczywistym i prawdziwym Ciałem, które spożywamy – możemy naprawdę dostąpić zjednoczenia z Bogiem i urzeczywistnienia w nas życia Bożego). Owe dogmaty nie są zatem abstrakcyjnymi prawdami; są opisem rzeczywistości zbawienia. Określają sposób nowej egzystencji chrześcijanina, która jest egzystencją człowieka w Chrystusie – w Bogu! Zbawienie to przywrócenie porządku, wedle którego Bóg jest Bogiem, a człowiek jest stworzeniem, a następnie realizacja planu Bożego, wedle którego to stworzenie – człowiek – staje się dzieckiem Bożym, to znaczy ma udział w życiu samego Boga w zjednoczeniu z Nim. Zatem śmierć i zmartwychwstanie są aktami realizującymi zbawienie i nam je umożliwiającymi. Ta możliwość jest dla nas otwarta w Kościele poprzez sakramenty i życie podporządkowane nauczaniu Kościoła. Dlatego też zupełnie niezrozumiałym jest postulowanie budowania ekumenicznej jedności i apel o nienawracanie protestantów oraz zachęcanie ich do pielęgnowania własnej „tradycji chrześcijańskiej”. Przecież odrzucenie którejkolwiek z wyżej wymienionych prawd burzy całą konstrukcję misterium zbawienia i niweczy wszystko. Tutaj na nic zdają się slogany w stylu: „Bóg jest większy od naszych ludzkich wyobrażeń”, gdyż dogmaty nie są ludzkimi wyobrażeniami, lecz odbiciem Boskiej prawdy objawionej. Tego typu zdania odnoszą się raczej do wyobrażeń liberalnych i zeświecczonych katolików o miłym Bogu, gdyż te właśnie wyobrażenia są wynikiem nie czego innego, ale czysto ludzkich tęsknot, fantazji i marzeń. Zatem brak troski o włączenie kogokolwiek w obręb wiary katolickiej może być w najlepszym wypadku wynikiem ignorancji co do treści tejże wiary, strywializowania obrazu Boga na modłę własnego ciasnego serca, sprowadzeniem istoty religii do tego, co jedynie ludzkie, a w konsekwencji brakiem prawdziwej miłości, która objawiła się nam w Chrystusie i w Jego zbawiennej dla nas męce. Katolicka perspektywa wskazuje ponadto, że nie wystarczą również same obrzędy i zewnętrzna przynależność do Kościoła. Obrzędy sakramentalne wcielają nas do Kościoła, umożliwiając nam włączenie naszej egzystencji w tożsamość i działanie Syna Bożego i podporządkowanie Mu. Sakramenty, jednocząc nas z Chrystusem w Jego Ciele, to jest Kościele, dają nam możliwość udziału w Jego akcie zbawczym, a przez to – w samym życiu Bożym. Tutaj jednak konieczne jest egzystencjalne podporządkowanie się temu nowemu życiu, które sakramenty w nas inicjują. To życie Boże zapoczątkowane przez sakramenty nie jest jakimś ulepszonym życiem ludzkim. Nie polega na zwielokrotnionej czy podwyższonej wrażliwości, dobroci i tym podobnych, aczkolwiek w oczywisty sposób również nasze człowieczeństwo wtedy wzrasta – nie ma bowiem prawdziwego i pełnego człowieczeństwa bez zjednoczenia z Bogiem.
Samo życie Boże jednak różni się gatunkowo od tego, co dostępne jest naszej naturze. Życie Boże jest uczestnictwem człowieka w egzystencji samego Boga, jest włączeniem go w nurt tego, co Boskie i co człowiekowi nie jest dostępne w naturalny sposób. Chrześcijaństwo to zatem nie tylko pewien sposób życia doskonalący człowieczeństwo – wtedy nie różniłoby się ono od innych ideologii, filozofii czy wierzeń i mogłoby co najwyżej walczyć z innymi sposobami życia o palmę pierwszeństwa. Tymczasem chrześcijaństwo daje człowiekowi coś zupełnie innego. Życie Boże w człowieku przejawia się w trzech cnotach Boskich (teologicznych), czyli cnotach, które jednoczą nas z Bogiem, włączają nas w Jego życie. Te cnoty to wiara, nadzieja i miłość. I tutaj znowu należy podkreślić, że kiedy używamy nazw tych cnót, współcześnie rozumiemy je już na sposób ludzki; zatraciliśmy ich teologiczne znaczenie. Wiara teologiczna nie jest tym samym co wiara ludzka. Ludzka wiara jest aktem rozumu, jakimś przeświadczeniem na temat natury świata, Boga, śmierci, sensu ludzkiego życia i wieczności. Wierzenia ludzkie są odbiciem ludzkich poszukiwań w tym względzie. Wiara teologiczna jest natomiast odbiciem Bożej prawdy, która człowiekowi jest niedostępna. Wierzyć prawdziwie może tylko ten, kto ma udział w mądrości Bożej. Wiara nie polega jedynie na ludzkim akcie rozumu uznającym Ewangelię za prawdę. Polega ona na tym, że iskra Bożego życia, które jest w nas, oświeca nasz umysł w taki sposób, że to, co Bóg objawi w swoim Kościele, rozpoznajemy jako prawdę. Jest ona więc nie osądem rozumu, ale aktem uczestnictwa, widzenia, kontemplacji. „Wierzę” to znaczy: dzięki obdarowaniu łaską widzę Bożą prawdę, mam w niej udział. Widzę i interpretuję świat już nie tylko po ludzku; mam udział w wejrzeniu w stworzenie na sposób Boży. Szerzej o tym powiemy w dalszej części książki.
Podobnie nadzieja teologiczna nie jest jakimś ludzkim aktem spodziewania się czegoś. Nadzieja jest „momentem”, w którym mając w sobie życie Boże, już dotykamy życia samego Boga, już w nim uczestniczymy. Jeszcze oczywiście nie w pełni, ale mamy już w Nim udział. Nadzieja sprawia, że Bóg jest dla nas nie abstrakcją, ale konkretem, nie hipotezą, ale faktem. Dotykanie rzeczywistości Boga sprawia, że nasze życie staje się coraz bardziej ukierunkowane na Niego, nasze pragnienia i dążenia grawitują w Jego kierunku. Nadzieja zatem przewartościowuje nasze życie: sprawia, że to, co głosi Kościół, nie jest teorią, którą należy zaakceptować, ale jest czymś, bez czego nie potrafimy żyć. Jest ona pewnego rodzaju tęsknotą, pragnieniem, poszukiwaniem Boga – potrzebą Boga. To zaś nie byłoby możliwe, jeślibyśmy już tego zadatku w jakimś stopniu nie posiadali. Zatem nadzieja teologiczna wyrywa nas z życia tylko ludzkiego i skierowuje nasze ludzkie istnienie ku pełni życia Boga.
Miłość teologiczna także nie jest tym samym co ludzka miłość. O tym też szerzej powiemy w dalszej części książki. Tu zaznaczymy jedynie, że tak jak dla natury ludzkiej czymś naturalnym jest miłość człowieka – człowieka bowiem widzimy, jest dla nas kimś realnym, poznajemy jego wnętrze i bogactwo i wtedy zaczynamy żywić do człowieka miłość – tak miłość teologiczna jest czymś podobnym względem Boga. Kochać Boga możemy tylko, jeśli poznamy Go jako kogoś realnego. Nie da się pokochać opowieści, idei, historii czy teorii ani nawet wyobrażenia osoby. Da się pokochać wyłącznie osobę. Bóg jest tymczasem absolutnie inny niż człowiek. Żeby Go poznać, trzeba mieć w sobie zadatek Jego natury. Żeby Go pokochać miłością nie tylko ludzką, ale Boską, która sięga miary Jego majestatu, należy mieć w sobie coś z Jego substancji. Zatem miłość Boga jest również zaczątkiem zupełnie nowej egzystencji. Tragiczne zatem jest, że dzisiaj wielu deklaratywnych chrześcijan żywi przekonanie, iż chrześcijanin może przyjąć Ewangelię jedynie rozumem jako prawdę, lecz ta prawda nie musi mieć większego wpływu na jego życie; że religia może spełniać jego ludzkie aspiracje – służyć jego ludzkiemu spełnieniu; że można być chrześcijaninem, nie zastanawiając się nawet nad miłością Boga, bo przecież miłość to miłość – więc chrześcijaństwo głosi rzekomo bezwarunkową miłość człowieka. Taki stan rzeczy pokazuje, jak bardzo współcześni chrześcijanie są zlaicyzowani. Formalnie należą do struktur, lecz życie ich jest nadal życiem jedynie ludzkim.
Kościół jest inny niż świat i daje nam inny rodzaj egzystencji. To nowe życie jest nam dane właśnie w Kościele. Nie da się zatem mniemać, że ktoś jest katolikiem i z pewnością będzie zbawiony, bo otrzymał chrzest, gdy nie przyjął prawdziwie wszystkiego, co niesie Chrystusowy Kościół. Kiedy ktoś zaczyna mimo sakramentów odwracać się od Kościoła, przeczyć mu, wyłącza się z egzystencji Chrystusa, przez co jego zbawienie jest śmiertelnie zagrożone. Nie jest zatem aktem miłosierdzia pochylanie się z ludzką troską i ludzkim zrozumieniem nad homoseksualistami i postulowanie, żeby w swoim grzesznym życiu byli błogosławieni przez Kościół. Coś takiego jest sprzecznością samą w sobie (aczkolwiek możliwe jest, jeśli za priorytet obieramy nie obiektywną prawdę Bożą o naturze zbawienia, lecz czysto humanitarną troskę o człowieka i jego dobre samopoczucie). Nie jest możliwe również troskliwe „rozumienie” kobiet walczących o prawa do zabijania nienarodzonych dzieci. Absurdem jest utyskiwanie na kapłana, który od młodzieży przygotowującej się do bierzmowania wymaga deklaracji poglądów, gdyż rzekomo odpycha to ludzi od Kościoła. Jeśli pozwolimy ludziom trwać formalnie w Kościele, lecz zlekceważymy potrzebę ich nawrócenia – czyli podporządkowania się całej prawdzie katolickiej – na nic będzie to ich trwanie w Kościele. Fałszywe jest bezkompromisowe twierdzenie, że w Kościele jest miejsce dla wszystkich – niezależnie od ich poglądów, preferencji czy sposobu życia. W Kościele jest miejsce dla każdego, owszem, ale potencjalnie, niekoniecznie zaś realnie. Realnie jest ono tylko dla tych, którzy sami nie odrywają się sercem od jedności z Chrystusem. Miłość chrześcijańska nie polega na tolerancji i zrozumieniu grzesznika i wmawianiu mu, że Bóg i tak go kocha, więc taki człowiek może robić, co chce. Miłość chrześcijańska drży na widok tych, którzy pomimo tak potężnego aktu miłości Chrystusa i tak wielkiego daru, jakim jest Kościół, chcą dalej żyć swoim „ja”, siebie czyniąc centrum i ośrodkiem świata.
Zatem widzimy, że dogmaty są czymś fundamentalnym i muszą z konieczności być podstawą działalności Kościoła. One określają cel działania Kościoła i kształt ludzkiego zbawienia, objawiony nam w Chrystusie. Jeśli zatem lekceważymy ich znaczenie lub nie rozumiemy ich praktycznego wymiaru, jeśli nie oglądając się na nie, po prostu chcemy w trosce duszpasterskiej otoczyć człowieka „miłością”, możemy wszystko zniweczyć. Zatem i tożsamość Jezusa oraz Jego stosunek do świata, który widzimy w Ewangelii, a o którym była mowa wcześniej, i znaczenie dogmatów, które są jakby esencją, ekstraktem samego Objawienia – zbawczego działania Boga pośród nas – są fundamentalne dla działalności Kościoła. Jeśli odrzucimy tę dogmatyczną esencję, działanie duszpasterskie Kościoła stanie się działaniem jedynie ludzkim. Nie będzie ono ukierunkowane na cel wyznaczony przez Boga, a tym samym rozminiemy się z tym, co najistotniejsze.
Powyższe przykłady wielu powszechnie aprobowanych „dzieł duszpasterskich”, które za swoją podstawę biorą człowieka (bo przecież życie ludzkie jest bardziej złożone od jakiegokolwiek prawa czy doktryny i bardziej domagające się „nowej wrażliwości”), pokazują, że nigdy to, co ludzkie, nawet przy pełnym zachowaniu najwyższej uwagi, pieczołowitości i czułości, nie może być przedłożone ponad to, co jest Boskiego pochodzenia i ustanowienia, gdyż takie działanie zamyka nas na niebo i odcina od zbawienia, mimo że w Chrystusie zostało nam ono dane. W grę wchodzi tutaj zatem kierunek i charakter troski duszpasterskiej: czy ma to być troska jedynie humanitarna, ograniczająca się do tego, co ludzkie, czy jednak ma ona być troską o otwarcie i obdarowanie człowieka tym, co nieskończenie przekracza każde ludzkie bogactwo – obdarowanie samym Bogiem?
Jan Strumiłowski OCist.
-----
Drogi Czytelniku, prenumerata to potrzebna forma wsparcja pracy redakcji "Christianitas", w sytuacji gdy wszystkie nasze teksty udostępniamy online. Cała wpłacona kwota zostaje przeznaczona na rozwój naszego medium, nic nie zostaje u pośredników, a pismo jest dostarczane do skrzynki pocztowej na koszt redakcji. Co wiecej, do każdej prenumeraty dołączamy numer archiwalny oraz książkę z Biblioteki Christianitas. Zachęcamy do zamawiania prenumeraty już teraz. Wszystkie informacje wszystkie informacje znajdują się TUTAJ.
dr hab. teologii dogmatycznej, wykładowca Wyższego Seminarium Duchownego w Katowicach-Panewnikach. Zajmuje się teologią piękna, teologią trynitarną i chrystologią oraz teologiczną teorią poznania, zwłaszcza w aspekcie egzystencjalnym i estetycznym, a także jej relacjami z filozofią współczesną oraz naukami empirycznymi.