Donald Trump wygrał, bo potrafił dotrzeć do wykluczonych społecznie obywateli amerykańskich. Do dołów, które były jawnie lekceważone przez establishment. Do wielu z tych, którzy znajdują się poza szeroko rozumianymi elitami, nawet poza klasą średnią. Trump odebrał lewicy monopol na troskę o wykluczonych. Udało mu się to, ponieważ Demokraci ‒ lewica Clintonów ‒ stała się de facto etablishmentem, a Republikanie ‒ choć niechętnie, tak jak niechętni byli Trumpowi ‒ skanalizowali elektorat rzeczywistego społecznego niezadowolenia.
Donald Trump wygrał także dlatego, że nie uwierzył w narrację przeciwnika mówiącą, że Republikanie nie mogą zrażać do siebie ludności latynoskiej, jeśli chcą wygrać. Jak się zdaje, świadomie realizował strategię poszerzania poparcia o różne jego rejony reprezentujące niezadowolenie ze stanu amerykańskich spraw. Zamiast skupiać się na utartych opiniach na temat tego, kim jest republikański wyborca, realizował własną strategię. A przecież Trump zrobił bardzo wiele, by do siebie zrazić choćby wspomnianych emigrantów z południa ‒ katolicką ludność meksykańską. Mimo to zebrał w tym sektorze elektoratu nie mniej głosów niż każdy inny republikański kandydat. Za to zyskał wśród białych wyborców, również kobiet. Trump oparł się narracji sączonej i wzmacnianej przez „pudło rezonansowe” mediów. To także nauka o bardziej uniwersalnym wymiarze dotycząca współczesnej polityki. Nawet narracja, która wydaje się powszechna i oczywista, ma swoich właścicieli i wspiera ich interesy.
Ludzie sumienia zmuszeni do głosowania na Trumpa, który nie jest ich kandydatem marzeń, płacą dziś cenę tego, że zbyt często pozwalali, by walka o dobro w jednej dziedzinie łączona była z darwinizmem społecznym w przestrzeni ekonomii, rynku pracy czy dostępu do edukacji. Jednak tę cenę trzeba było w końcu zapłacić, ponieważ do tej pory ani Demokraci, ani Republikanie nie chcieli rzeczywistych reform idących w kierunku sprawiedliwości społecznej. Proponowana przez lewicowego Baracka Obamę reforma edukacji, która miała ją upowszechnić i ułatwić do niej dostęp, okazała się w znacznej mierze fikcją.
Zwycięstwo Trumpa połączone ze zwycięstwem GOP (Grand Old Party ‒zwyczajowa nazwa Partii Republikańskiej) w wyborach do Kongresu i Senatu ma swoje ewidentnie dobre strony, ponieważ podtrzymuje nadzieje na dobre nominacje do Sądu Najwyższego. Hillary Clinton z pewnością umacniałaby skrzydło reprezentujące cywilizację śmierci (aborcjonizm, polityczny ruch homoseksualny). Nie wydaje się prawdopodobne, by Merrick Garland, sędzia apelacyjny z Waszyngtonu i kandydat Baracka Obamy na krzesło sędziego Sądu Najwyższego, wakujące po śmierci sędziego Scalii, miał jeszcze szansę je zająć. Co więcej, na horyzoncie są kolejne końcówki kadencji, które Trump może wykorzystać do powstrzymania wzmagającego rozkład społeczny walca ideologii.
Jeśli zaś chodzi o obóz Hillary Clinton, trzeba odpowiedzieć wprost starą maksymą: pycha kroczy przed upadkiem. Czasami za zbytnią bezczelność płaci się szybko. Pouczanie kogokolwiek przez partię Teda Kennedy’ego i Billa Clintona o szacunku dla kobiet okazało się przekroczeniem granicy ‒ i pychy, i upadku. Oczywiście, choć hipokryzja mogła wpłynąć na emocje i na decyzje części wyborców, to jednak porażka Clinton, która dokonała się głosami częściowo niedowartościowywanego elektoratu, wskazuje na szerszy nurt całokształtu polityki amerykańskiej ‒ jej postępującej oligarchizacji. Jej charakter dobrze wyraził już w latach 60., po jednej z debat z Nixonem, JFK, gdy powiedział, że tak naprawdę nie różni go od Nixona zbyt wiele. Od tego czasu konsolidacja duopolitycznej władzy poszła znacznie dalej, rozbudowując także osłonę liberalnej ideologii. Polega ona z grubsza na kreowaniu opinii publicznej w kategoriach tego, co właściwe i niewłaściwe, a nawet wstydliwe, a nie sprawiedliwe czy niesprawiedliwe. Zawstydzanie ‒ tak częste w liberalnym ustroju, wskazuje na instrumentalne traktowanie całej dekoracji politycznej i jej rozumności. Zawstydzanie Trumpem jednak się nie udało.
Warto w tym miejscu wspomnieć o dość szerokim przekonaniu, że Trump był niedowartościowany w sondażach ‒ jest to raczej kwestia nadinterpretacji niż faktów. Ostateczny wynik wyborów ‒ jak można się spodziewać ‒ będzie w liczbach bezwzględnych wynosił 48 do 47 proc. dla Clinton, może nawet 49 do 47. Tymczasem sondaże w kluczowych stanach na ostatniej prostej dawały wyniki na poziomie 48 do 45 proc. dla Clinton, a zatem dopuszczalny błąd statystyczny nie został tu przekroczony. W stanach, w których źle wytypowano zwycięzcę, po prostu przeprowadzono zbyt mało badań, tam, gdzie sondowano nieustannie, wyniku można się było domyślać. Portal fivethirtyeight.com tuż przed wyborami dawał Clinton 70 proc. szans na zwycięstwo, kto jednak ma jakieś pojęcie o rachunku prawdopodobieństwa, nie zdziwi się, że jednak tryumf nie stał się jej udziałem.
Zwycięstwo Trumpa to zatem także efekt zblatowania klasy politycznej wokół wspólnych interesów i wyparcia rzeczywistego sporu politycznego. Układ ten ‒ przy narastających konfliktach cywilizacyjnych, stał się dla wystarczającej liczby Amerykanów nie do zniesienia.
Redakcja