Ten artykuł, tak jak wszystkie teksty na christianitas.org publikowany jest w wolnym dostępie. Aby pismo i portal mogły trwać i się rozwijać potrzebne jest Państwa wsparcie, także finansowe. Można je przekazywać poprzez serwis Patronite.pl.
Z góry dziękujemy.
Każdy, kto choć trochę interesuje się polityką, doskonale zna spory i kontrowersje między dwoma modelami państwa, o których współcześnie się dyskutuje. Chodzi oczywiście o wybór między państwem liberalnym a państwem socjalnym czy solidarnym.
Oczywiście pojęcia te są niestety obciążone pewnym ładunkiem emocjonalnym, który bierze się z naszych doświadczeń historycznych. Z jednej strony bowiem ustrój Polski pod okupacją sowiecką nazywany był oficjalnie socjalizmem, co doprowadziło do tego, że słowo „socjalista” zaczęło być traktowane niemal jako obraźliwe. Z drugiej strony, w moim pokoleniu, którego młodość przypadła na schyłkowe lata PRL-u, kiedy rozwijała się publicystyka niezależna w półlegalnej podziemnej prasie, na którą upadający system pod koniec lat 80., przymykał już oko, nastała moda na liberalizm. Wychowaliśmy się na publicystyce świętej pamięci Mirosława Dzielskiego i Stefana Kisielewskiego, a później Janusza Korwin–Mikkego.
To nastawienie przetrwało u niektórych nawet do dzisiaj, choć w dorosłość wchodzą już nasze dzieci. Wciąż wolnościowe podejście do sfery gospodarczej jest modne i jeszcze niedawno właściwie prawie nikt w Polsce nie przyznałby się, że jest socjalistą, że jest zwolennikiem opieki społecznej prowadzonej przez państwo. Nastawienie socjalne to pogląd, który w pubach, kawiarniach i innych miejscach dyskusji, był do niedawna nie tylko niemodny, ale mówiąc językiem młodzieżowym – obciachowy. Inna sprawa, że ktokolwiek przejmie władzę, nie ma pojęcia, jak poradzić sobie z rozrośniętym, iście socjalistycznym biurokratycznym lewiatanem i jeszcze go – wbrew wcześniejszym deklaracjom – powiększa.
Ta tendencja zaczęła się nieco odwracać ze zmianą pokoleniową ostatnich lat. Gdy podział pomiędzy postkomunizmem a postsolidarnością zaczął być wypierany przez podział pomiędzy beneficjentami a wykluczonymi z transformacji ustrojowej, znów zaczęło być modne bycie „lewicowcem” w znaczeniu poparcia dla redystrybucji dóbr i bogactw wypracowanych przez społeczeństwo.
Ciekawe, że zupełnie nie mówi się dzisiaj o modnym w latach 80. „etosie solidarności”. Solidarność, która sama w sobie jest cnotą społeczną i która stała się nazwą własną jednego z najciekawszych ruchów społecznych XX wieku, ta solidarność gdzieś wstydliwie „wycofała się” do niższych sfer społecznych, do środowisk robotniczych, częściowo do tych, którzy poczuli się wykluczeni.
Beneficjentami nowego systemu społecznego, powstałego po tak zwanym upadku komunizmu, stali się bowiem ci, których potem określono jako „młodzi wykształceni z wielkich miast”. Polskie „białe kołnierzyki”, czyli robiący karierę albo w korporacjach, albo w administracji państwowej czy samorządowej, odżegnały się od tego ruchu, który im przyniósł prosperity. Etos solidarności został zbyty, był bowiem tej nowej elicie niewygodny. To dławienie przeniknęło nawet do szkół, gdzie zaczęto wmawiać uczniom, iż postawą właściwą wobec kolegi z klasy jest postawa konkurencji, co miało przystosować absolwentów takiego wychowania do życia w kapitalistycznym społeczeństwie.
Wcale jednak nie mam zamiaru w tym miejscu rozwijać obrony socjalizmu. Bowiem spór pomiędzy kapitalizmem a socjalizmem wydaje się jałowy. Są to – niestety – dwie strony tego samego medalu. Socjalizm, czy ten marksistowski, czy też ten rodem z państwa opiekuńczego, zrodził się bowiem jako opozycja do pewnej zdegenerowanej formy ustroju, który powstał na gruzach dawnej cywilizacji, zniszczonej przez rewolucję francuską. To spostrzeżenie jest kluczowe, ponieważ zwolennicy liberalizmu gospodarczego czy też, jak się popularnie mówi w Polsce „korwinizmu”, są przekonani głęboko, że taki liberalny kapitalizm jest naturalnym stanem społecznym, czymś normalnym, ukształtowanym w drodze historycznego rozwoju ludzkości od najprostszych form aż do cywilizacji przemysłowej. Pogląd ten jest jednak fałszywy.
Cóż bowiem jest motorem rozwojowym kapitalistycznego społeczeństwa? Jest nim konkurencja, bezwzględna walka każdego z każdym o przetrwanie. W tej walce wygrywa sprytniejszy i mądrzejszy, ten, który umie wykorzystać prawa popytu i podaży, ustalić cenę swojej usługi na właściwym poziomie, prowadzić biznes taniej i sprawniej niż konkurent. Jest to mechanizm darwinizmu społecznego, w którym przetrwają i rozwiną się najsilniejsi, najsłabsi zaś muszą upaść i co najwyżej mogą stać się najemnymi pracownikami u tych, którzy wygrali ten wyścig. A jeśli nie okażą się wystarczająco wydajni, mogą tę pracę stracić i pogrążyć się w otchłani wykluczonych – “pasożytów społecznych”.
Tymczasem ustrój taki wcale nie jest naturalnie rozwijającym się przez wieki systemem. Nie jest on organiczną, naturalną organizacją społeczeństwa. Przypominają mi się tu sceny ze wspaniałej powieści Hanny Malewskiej „Kamienie wołać będą”, która opisuje budowę średniowiecznej katedry. W tle możemy jednak obserwować organizację społeczną średniowiecznego miasta. Mateusz, bardzo zdolny rzemieślnik, staje przed sądem cechowym. Oskarżony jest między innymi o to, że zastosował nieuczciwą konkurencję wobec innych członków cechu, bo w pracy zawodowej pomagała mu żona, bo nie chciał zatrudnić tych członków cechu, którzy akurat pozostawali bez zajęcia…
Cech w średniowiecznym mieście nie był przecież narzucony prawem państwowym. Taka organizacja była oddolną solidarnościową inicjatywą społeczną, wynikającą z poczucia, że współżycie obywateli w jednym mieście nie może przybrać postaci wyłącznie wyścigu szczurów, ale musi być oparte na rozumnej współpracy każdego z każdym.
Cechą charakterystyczną normalnego organicznego ustroju społecznego jest właśnie to, że spontanicznie powstają w nim społeczności i organizacje, które same rozwiązują pewne problemy. Powstawanie takich organizacji niemal zupełnie zanikło w nowoczesnych społeczeństwach! Owszem, teoretycznie wspierane są organizacje pozarządowe. Niemniej jednak postrzegane są one powszechnie jako grupki pasjonatów, którzy zajmują się jakąś tam działalnością niekonieczną i dodatkową. Funkcjonują one na marginesie, a nie w centrum nowoczesnego społeczeństwa. Jedyną instytucją naturalną, która, dzięki Bogu, jeszcze się ostała między państwem a jednostką, jest rodzina.
Dlatego te przykłady naturalnych instytucji społecznych pokazują, że pomiędzy kapitalizmem a socjalizmem istnieje nie tyle „trzecia droga”, która miałaby być czymś pośrednim, lawirującym pomiędzy tymi skrajnościami, ile istnieje droga pierwsza, która została przez ludzkość odkryta, jeszcze zanim ta ludzkość została zainfekowana śmiercionośną opozycją kapitalizmu i socjalizmu.
To właśnie dlatego papież Leon XIII w słynnej encyklice „Rerum novarum” odrzucił zarówno kapitalizm jak i socjalizm jako ustroje zdegenerowane i niemoralne. Ale żeby to dobrze zrozumieć, musimy odnaleźć poza już przedstawioną zasadą społeczną – zasadą naturalnych instytucji społecznych – jeszcze zasadę ekonomiczną, leżącą u fundamentów tego organicznego ustroju.
Tą zasadą jest własność prywatna. To może być zaskakujące! Każdy liberał odpowie mi prawdopodobnie w tym momencie: no i cóż takiego wymyśliłeś? Przecież mówię o tym od początku! Czym różni się więc liberalna zasada własności prywatnej od zasady organicznej?
Po prostu zasada liberalna nie tylko nie zapobiega, ale wręcz wspiera szybką koncentrację własności. Liberalizm, wykorzystując zasadę darwinizmu społecznego, zachęca do walki poszczególnych jednostek między sobą po to, żeby jednostki najsilniejsze skupiły w swoich rękach jak największą własność, wygrywając w ten sposób w grze rynkowej. Tak właśnie powstają wielkie korporacje, które de facto rządzą nie tylko rynkiem pracy, ale mają znaczny wpływ na politykę, a nawet na stosunki międzynarodowe.
Tymczasem to nie wielkie koncerny, a mała, rozproszona własność prywatna stanowi najlepszą gwarancję wolności i swobód obywatelskich. Kto bowiem jest bliższy prawdziwej wolności? Farmer amerykański albo polski chłop z kilkoma hektarami ziemi, na których jest w stanie uprawiać zboża, kukurydzę, ziemniaki, postawić oborę i chlew, hodować zwierzęta i z tego żyć; czy też prezes średniej czy dużej firmy, który zostanie bez środków do życia, gdy zwolni go rada nadzorcza? A tym bardziej de facto niewolnikiem jest pracownik najemny, który musi wykonywać polecenia pracodawcy, by mieć co jeść. Choćby wiele zarabiał, nie jest tak wolny, jak ten farmer.
Tę tezę potwierdza to wszystko, co dzieje się w związku z rozprzestrzenianiem się światowej zarazy. Okazało się, nie pierwszy raz zresztą, że światowy system gospodarczy jest bardzo kruchy, a to między innymi dlatego, że był oderwany od rzeczywistości, operował na bardzo abstrakcyjnych pojęciach i ideach, przypisywał wartość przedmiotom istniejącym jedynie umownie. Nie wiemy jeszcze, jaki będzie dalszy ciąg tego kryzysu. W każdym razie bardziej przenikliwi analitycy zauważali symptomy rozkładu już wcześniej, a zwłaszcza od momentu kryzysu gospodarczego, który rozpoczął się w 2008 r.
Dlatego Polska potrzebuje ustroju, który nie jest oparty na ideologiach, a odwołuje się do doświadczeń znanych wszystkim cywilizacjom od tysiącleci. Takim doświadczeniem jest utrzymanie większości społeczeństwa z pracy własnych rąk w małych wspólnotach, z których najważniejszą stanowi rodzina.
Rodzinne gospodarstwo, również obejmujące rodziny wielopokoleniowe, powinno być zasadą ustroju i taka działalność powinna być zdecydowanie preferowana przez państwo, również podatkowo.
Nie chodzi tu wcale o jakiś bezpośredni powrót do przeszłości, do gospodarstw chłopskich (choć właśnie dawna wieś była przykładem dobrze zorganizowanej małej społeczności). Istnieją rodzinne przedsiębiorstwa wykorzystujące nowoczesne technologie informatyczne i świetnie radzące sobie na rynku IT. To takim ludziom, a nie koncernom trzeba stworzyć warunki rozwoju.
Na klasyczne pytanie, czy mamy więc budować państwo liberalne czy socjalne, odpowiadam – ani jedno, ani drugie. Powinniśmy budować państwo, które zrobi wszystko, aby utworzyć i zachować jak najliczniejszą klasę prawdziwie wolnych obywateli, posiadających rozproszony między nich, ale realny własny majątek, funkcjonujących w małych, samorządnych, naturalnych wspólnotach.
Oto program dla polskiej prawicy wolnościowej. Oto program, który – jak sądzę – podświadomie legł u podstaw często formułowanej antysystemowości. Program powrotu do korzeni.
Michał Jędryka
-----
Drogi Czytelniku, prenumerata to potrzebna forma wsparcja pracy redakcji "Christianitas", w sytuacji gdy wszystkie nasze teksty udostępniamy online. Cała wpłacona kwota zostaje przeznaczona na rozwój naszego medium, nic nie zostaje u pośredników, a pismo jest dostarczane do skrzynki pocztowej na koszt redakcji. Co wiecej, do każdej prenumeraty dołączamy numer archiwalny oraz książkę z Biblioteki Christianitas. Zachęcamy do zamawiania prenumeraty już teraz. Wszystkie informacje wszystkie informacje znajdują się TUTAJ.
(1965), z wykształcenia fizyk. Był nauczycielem, dziennikarzem radiowym i publicystą niezależnym. Jest ojcem czwórki dzieci. Mieszka w Bydgoszczy.