Dlaczego dzisiejsza tolerancja nie jest postawą chrześcijańską?
Zanim przejdę do argumentowania swojej tezy postawionej w temacie niniejszego wywodu należy wyjaśnić kilka kwestii. Pierwsza, to dowiedzieć się, jak tolerancję opisuje słownik języka polskiego i jaki jest źródłosłów tego wyrażenia. Druga – jak tolerancję postrzega dzisiejszy świat; trzecia – co mówi o stosunku do drugiego człowieka Stary Testament. Czwartą kwestią będzie pokazanie jak tzw. „tolerancję” pojmuje Ewangelia. Dopiero na podstawie tych wszystkich czynników okaże się, że tolerancja, pojmowana na modłę tego świata, jest postawą niechrześcijańską.
Język polski a tolerancja i jej źródłosłów
Wydany w 1981 roku trzytomowy Słownik Języka Polskiego PWN pod hasłem „tolerancja” podaje, że jest to „uznawanie czyichś poglądów, wierzeń, upodobań, czyjegoś postępowania, różniących się od własnych; wyrozumiałość”. Bardzo daleko idąca, za daleko idąca jest ta definicja. Dlaczego? Zaczynając od końca. Wyrozumiałość – według tego samego słownika – to umiejętność zrozumienia powodów, motywów czyjegoś niewłaściwego postępowania, a nawet pobłażliwość wobec nich i skłonność do wybaczania. Zatem błędem jest – moim zdaniem – używać tych dwóch określeń jako synonimów, co sugeruje słownik. Tolerancja nie może być także „uznawaniem”, gdyż (znów oprę się na tym samym słowniku) „uznać” oznacza „dojść do wniosku, że coś jest słuszne, właściwe, konieczne, obowiązujące”. Zatem tolerancja nigdy nie może być pobłażliwością ani uznawaniem. Pójdę dalej. Tolerancja nie domaga się wyrozumiałości, ani nawet próby zrozumienia czyjegoś postępowania. Tolerancji jak najbardziej może być obca jakakolwiek empatia.
Ten sam słownik, tyle że już w formie multimedialnej z 2006 roku mówi, że tolerancją nazywać należy „szacunek dla cudzych poglądów, wierzeń, upodobań, różniących się od własnych”. Zdecydowanie lepiej to brzmi. Zdaje się, że poloniści poszli po rozum do głowy, bo nie wspominają już o tolerancji wobec postępowania. Nie ma mowy już o wyrozumiałości, czy nieszczęsnym „uznawaniu” czyichś poglądów, które rozumie on jako przyjęcie czegoś po uprzednim namyśle.
Teraz czas przyjrzeć się jaki jest źródłosłów „tolerancji”. Wyraz ten pochodzi z języka łacińskiego i można go odnieść do dwóch zwrotów: tolerare – znosić, cierpieć, wytrzymywać, przecierpieć; tolerantia – znoszenie, wytrwałość, cierpliwość, wytrzymałość na coś, cierpliwa wytrwałość.
I w zasadzie wszystko jasne. Wystarczy spojrzeć na znaczenie słów od których „tolerancja” bierze swój początek, a domyślimy się jakie jest właściwe znaczenie tego wyrazu. Jednym zdaniem powiedzieć można, że tolerancja jest znoszeniem czyichś odmiennych poglądów, wierzeń czy upodobań. Nie ma tu ani empatii, ani zrozumienia czy uznawania, nie ma nawet akceptacji. Jest po prostu znoszenie (wyraźnie trzeba zaznaczyć, że akceptujemy człowieka jako człowieka, natomiast jego poglądów, upodobań czy wierzeń akceptować nie musimy, możemy je w imię tolerancji znosić). Z natury wiąże się ono z jakimś cierpieniem. I to w zasadzie tyle, gdy chodzi o rozumienie słownikowe tolerancji.
Współczesny świat a tolerancja
Dzisiejszy świat, który odrzuca wszelkie autorytety, także i w tej dziedzinie ma problemy z używaniem tego cennego źródła wiedzy. Wystarczy zerknąć na tak popularną dziś Wikipedię, gdzie czytamy, że tolerancja „w sensie najbardziej ogólnym oznacza postawę wykluczającą dyskryminację ludzi, których sposób postępowania oraz przynależność do danejgrupy społecznejmoże podlegać dezaprobacie przez innych pozostających w większościspołeczeństwa”. To „najbardziej ogólne” spojrzenie na tolerancję, w polityce i w mediach przeradza się w całkiem konkretne działania, mające na celu znieczulenie społeczeństwa (tzn. większości) w imię tolerancji, na różnego rodzaju upodobania, sposoby myślenia, poglądy, ale także zachowania mniejszości. Mało tego. Idą dalej. W imię tolerancji narzuca się większości sposób patrzenia mniejszości. Każdy przejaw oporu ze strony społeczeństwa, czy chociażby jego części, uznawany jest za dyskryminację, fobię i zacofanie, co upoważnia do publicznego napiętnowania takich zachowań. Tym samym ci, co domagają się tak rozumianej tolerancji, przestają być tolerancyjni dla większości. Mamy tu do czynienia z narzucaniem swojego, mniejszościowego punktu widzenia rzeczywistości, które jest zagrożeniem dla tego, co twierdzi większość. Próbuje się narzucić nowy paradygmat zastępując nim zastany porządek rzeczy, który ludzkość otrzymała i na przestrzeni tysięcy lat pogłębiała i kultywowała (celowo nawiązuję w tym zdaniu do starań środowisk homoseksualnych). Najgorsze jest to, że próbuje się to wprowadzić na sposób podstępny, zakamuflowany a jednocześnie systemowy, co dla społeczeństwa powinno być sygnałem ostrzegawczym. Ale pojawia się jeszcze jeden problem. Co zrobić, gdy wskutek propagandy i znieczulania społeczeństwa, zachowania, które są w rzeczywistości szkodliwe i niszczące stają się tolerowane i akceptowane? Czy należy wtedy podnosić głos? Dotykamy bardzo delikatnych kwestii, które każdy chrześcijanin musi w swoim sumieniu, zgodnie z duchem Ewangelii rozstrzygnąć. Ponieważ tak rozumiana tolerancja we współczesnym świecie jest pojmowana zbyt szeroko i zbyt dowolnie, stąd „chrześcijanin nie może być z natury tolerancyjny wobec wszystkiego, co określa się tym terminem, bo zdradzi Ewangelię, bo przekreśli Dekalog”[1]. No właśnie, a jak wygląda sprawa tolerancji w Piśmie Świętym? Czy w Starym Testamencie możemy w ogóle mówić o czymś takim i czy Jezus był tolerancyjny?
„Tolerancja” w Starym Testamencie
Na samym wstępie trzeba zaznaczyć, że nie mam zamiaru pisać tu nic, co przeczy największemu i najważniejszemu przykazaniu zawartemu w Piśmie Świętym – przykazaniu miłości. Tylko problem polega na tym, że w rozumieniu biblijnym, miłość nie może istnieć bez odpowiedzialności. Przykazanie to wymienia trzy kierunki, w których miłość się realizuje: w stosunku do Boga, do bliźniego i do siebie samego (nie chodzi tu o egoizm, czy egotyzm). Wszystkie te ukierunkowania domagają się odpowiedzialności, inaczej bowiem nie możemy mówić o miłości, lecz raczej o swego rodzaju pasożytnictwie. Miłość do Boga domaga się pielęgnowania relacji z Nim i pogłębiania jej, pogłębiania wiary. Domaga się poświęcenia samej siebie. Bo taka jest natura prawdziwej miłości. Wypala się ona dla drugiego, a jednocześnie się nie spala. Jest jak krzew gorejący, który płonął ogniem Bożej Miłości (por. Wj 3,1-3). Podobnie jest w relacji do drugiego człowieka i do siebie samego. Kochając pragniemy dla kogoś dobra, a to wiąże się z odpowiedzialnością, która potrafi zareagować, gdy widzi coś, co zagraża temu dobru. Bóg nas umiłował i pragnie naszego zbawienia. Dlatego patrząc na Stary Testament nie możemy się dziwić, że tak stanowczo reaguje na grzechy i przewinienia narodu wybranego, które stają się przeszkodą dla Bożej Miłości. Wyrazem tej wychowawczej troski było pytanie skierowane do Kaina: „Gdzie jest brat twój, Abel?”. Znacząca jest odpowiedź Kaina: „Nie wiem. Czyż jestem stróżem brata mego?” (por. Rdz 4,9). Tak Kainie, w imię miłości jesteś stróżem twego brata! Śledząc cały proces wychowawczy narodu wybranego (począwszy od Adama i Ewy, poprzez Abrahama, niewolę egipską, wędrówkę przez pustynię, czasy sędziów, królów, czasy pokoju i niewoli aż po narodzenie Jana Chrzciciela) widzimy, że Bóg bezpardonowo rozprawia się z grzechem, można odnieść nawet wrażenie, że jest bezlitosny w tym działaniu. Jednak czy aby na pewno? Przypomnijmy sobie dyskusję Abrahama z Bogiem przed zniszczeniem Sodomy i Gomory, jak Bóg szedł na ustępstwa swojemu słudze (por. Rdz 18,22nn). Spójrzmy na króla Dawida. Popełnił poważne przestępstwo. Wydał na śmierć Uriasza, jednego z najlepszych swoich żołnierzy, ponieważ przespał się – gdy ten walczył na polu bitwy – z jego żoną Batszebą, która – jak się okazało – poczęła. Dawid jednak podjął pokutę dopiero wtedy, gdy prorok Natan w imieniu Boga surowo wypomniał mu grzech i zapowiedział jego możliwe konsekwencje (por. 2 Sm 11,2-12,25). To działanie Natana było podyktowane Bożą Miłością, ponieważ doprowadziło Dawida do uznania swej winy i skruchy, co pozwoliło mu przyjąć Boże miłosierdzie, przebaczenie. Kolejną postacią, która doświadczyła miłosierdzia był Samson, nazirejczyk, który przez szereg lekkomyślnych i egoistycznych błędów sprzeniewierzył się powołaniu Bożemu. Ostatecznie przed śmiercią poddaje się Bożej Miłości i Pan na powrót przywraca mu wszystko to, co – wydawało się – bezpowrotnie utracił na skutek grzechu (Sdz 13-16). Weźmy do ręki księgi Rut, Estery czy Machabejskie, a zobaczymy jak Bóg w swej Miłości walczy o swój naród.
Taki właśnie jest Jahwe w Starym Testamencie. Wielki wychowawca, „Bóg miłosierny i łagodny, nieskory do gniewu, bogaty w łaskę i wierność, zachowujący swą łaskę w tysiączne pokolenia, przebaczający niegodziwość, niewierność, grzech, lecz nie pozostawiający go bez ukarania” (Wj 34,6n). Taka jest „tolerancja” Jahwe. Jezus wcale nie jest inny. Dlaczego? Bo jest pełnią Objawienia. Ponieważ przyszedł pokazać nam Ojca (J 14,8-14).
„Tolerancja” Jezusa
Ileż to się nasłuchałem o tym, że Jezus był tolerancyjny, że kochał wszystkich, był dobry, czynił cuda etc. Jakże słodki ten Jezus, cukierkowy, aż chce się wierzyć. Po prostu serce rośnie. Ale Jezus taki nie jest. Owszem kochał wszystkich, ostatecznie oddał za każdego z nas swoje życie z Miłości. Nie zapominajmy jednak o tym, że ten sam Chrystus wypędził, sporządzonym przez siebie biczem, kupców ze świątyni (por. J 2,13-22; Mt 21,12-13; Mk 11,15-18; Łk 19,45n). Bez ogródek, wielokrotnie wypominał uczonym w Piśmie i faryzeuszom obłudę nazywając ich grobami pobielanymi w środku pełnymi trupich kości i wszelkiego plugastwa, obłudy i nieprawości (por. Łk 11,44). Heroda nazywa chytrym lisem (Łk 13,31-33). Natomiast gdy został pojmany stanowczo i wyraził się o hordach, które przyszły po Niego: „to jest wasz czas i panowanie ciemności” (Łk 22,53), a na spoliczkowanie przez sługę arcykapłana odparł: „Jeśli źle powiedziałem, udowodnij, co było złego. A jeżeli dobrze, to dlaczego Mnie bijesz?” (J 18,23). Warto wspomnieć tu o jeszcze dwóch wydarzeniach. O pierwszym czytamy w jedenastym rozdziale Ewangelii według św. Mateusza:
„Wtedy począł czynić wyrzuty miastom, w których najwięcej Jego cudów się dokonało, że się nie nawróciły.«Biada tobie, Korozain! Biada tobie, Betsaido! Bo gdyby w Tyrze i Sydonie działy się cuda, które u was się dokonały, już dawno w worze i w popiele by się nawróciły.Toteż powiadam wam: Tyrowi i Sydonowi lżej będzie w dzień sądu niż wam.A ty, Kafarnaum, czy aż do nieba masz być wyniesione? Aż do Otchłani zejdziesz. Bo gdyby w Sodomie działy się cuda, które się w tobie dokonały, zostałaby aż do dnia dzisiejszego.Toteż powiadam wam: Ziemi sodomskiej lżej będzie w dzień sądu niż tobie».” (Mt 11,20-24).
Kolejną, chyba najmocniejszą z tu przytoczonych wypowiedzi Jezusa jest:
„Nie sądźcie, że przyszedłem pokój przynieść na ziemię. Nie przyszedłem przynieść pokoju, ale miecz.Bo przyszedłem poróżnić syna z jego ojcem, córkę z matką, synową z teściową;i będą nieprzyjaciółmi człowieka jego domownicy. Kto kocha ojca lub matkę bardziej niż Mnie, nie jest Mnie godzien. I kto kocha syna lub córkę bardziej niż Mnie, nie jest Mnie godzien.Kto nie bierze swego krzyża, a idzie za Mną, nie jest Mnie godzien.Kto chce znaleźć swe życie, straci je. a kto straci swe życie z mego powodu, znajdzie je.” (Mt 10,34-39).
Nie trzeba chyba więcej przytaczać fragmentów z Ewangelii, by dostrzec, że Jezus wcale nie był cukierkowatym facetem, który nic innego nie robił prócz czynienia cudów, pobłażania grzesznikom i rozrzucania swojej miłości na lewo i prawo. Nie! Miłość Boga-Jezusa nie jest rozrzutna, jest obfita i pełna, ale jednocześnie odpowiedzialna. Tak, Jezus okazywał łaskę i miłosierdzie, ale tylko tym którzy mieli wiarę i okazywali skruchę (wystarczy przytoczyć tutaj kilka najbardziej znanych przykładów: kobieta uchwycona na cudzołóstwie – J 8,1-11; celnik Zacheusz – Łk 19,1-10; czy chociażby Dobry Łotr, który nawrócił się tuż przed swoją śmiercią i jest świadkiem tego, że na nawrócenie nigdy nie jest za późno – Łk 23, 39-43). Do pozostałych mówił „biada” i pytał z wyrzutem: „O plemię niewierne, jak długo mam być z wami? Jak długo mam was znosić?” (Mk 9,19). A teraz wystarczy przypomnieć sobie źródłosłów „tolerancji”.
Jak widać tolerancja Jezusa nijak się ma do tolerancji, którą współczesny świat stara się nam wmówić, i w imię której próbuje wymuszać zmiany będące na korzyść mniejszości, jednak ze szkodą dla większości (wystarczy spojrzeć na dążenia środowisk homoseksualnych, ale nie tylko). To nie jest chrześcijańskie, to jest obce chrześcijaństwu, obce Ewangelii. Jezus był tolerancyjny na sposób Boży, czyli podyktowany odpowiedzialną Miłością, która pragnie zachować człowieka od złej drogi grzechu i doprowadzić go do zbawienia. A to oznacza, że chociaż napiętnował, to jednak znosił. W żadnym wypadku nie akceptował grzechu i związanych z nim zachowań. Znosił, czyli tolerował, jednak wypominał z całą surowością błędy tych, co trwali w grzechu i nie chcieli się nawrócić. Tym natomiast, co wykazywali skruchę okazywał miłosierdzie. Jednak wciąż kochał, do tego stopnia, że oddał życie za jednych i drugich. I to jest wzór dla naszego postępowania. Jednak, aby to dostrzec, trzeba otworzyć oczy na całość życia Chrystusa, a nie na jedno zdanie czy wydarzenie, na podstawie którego fałszujemy obraz Boga w sobie, a tak naprawdę sami tworzymy sobie boga, który nie istnieje, ale który jest wygodny, bo możemy dostosować go do sposobu naszego życia.
„Jeden drugiego brzemiona noście i tak wypełniajcie prawo Chrystusowe” (Ga 6,2).
Piotr Bogdanowicz
[1] Tak wyraził się ks. abp Sławoj Leszek Głódź w swoim publicznym liście skierowanym do Przewodniczącego KRRiT Jana Dworaka z dnia 31.01.2013r.
(1989), pielgrzym, podróżnik, teolog. Interesuje się liturgiką oraz twórczością pisarską C.S. Lewisa oraz Kard. Jana Chryzostoma Korca. Autor bloga „Gwałtownik”.