Przy okazji śledzenia w różnych miejscach sporu o „wojnę kultur” między Konradem Sawickim ("Więź") a Tomaszem Terlikowskim ("Fronda"), natknąłem się na fejsbukowym profilu Marcina Makowskiego ("Deon") na komentarz Ks. dr. Grzegorza Strzelczyka, wywołany linkiem do tekstu naczelnego "Frondy". Komentarz mnie zastanowił i wzbudził mój intuicyjny sprzeciw, co chciałbym tu w kilku słowach wyrazić i opisać. Nie jest to formalna polemika (biorę poprawkę, że to komentarz fejsbukowy), raczej garść wątpliwości, pytań i refleksji, wywołanych logicznymi implikacjami, płynącymi w moim odczuciu z wypowiedzi Ks. Doktora dla rozumienia wzajemnych relacji Ewangelii i kultury. Pisze on tak:
Wojna kultur - jak sama nazwa wskazuje - rozgrywa się pomiędzy konkurującymi formacjami kulturowymi. Chrześcijaństwo wplątuje się w nią wtedy, kiedy zamiast głosić Ewangelię kulturze, która nadchodzi, zajmuje się obroną formacji kulturowej, którą (zwykle niesłusznie) uważa za własny dorobek albo (zawsze niesłusznie) za jedynie możliwą dla chrześcijan.
Być może się mylę i całe moje poniższe dywagacje będą efektem nadinterpretacji skrótowo wyrażonej myśli. Zaryzykuję jednak. Otóż w moim odczuciu wyrażone jest tu implicite założenie, że chrześcijaństwo może nie być formacją kulturową. Oczywiście istnieje możliwość, że to kwestia położenia akcentów: bardziej na dynamiczne głoszenie Ewangelii niż na „statyczną” obronę formacji kulturowej, którego nie trzeba czytać w kluczu „albo – albo”. Wówczas moje wątpliwości będą natury czysto językowej. Niemniej w aktualnej formie wypowiedź ta brzmi w moich uszach „dualistycznie”, przydając chrześcijaństwu i głoszeniu Ewangelii pozycję czegoś, co całkowicie transcenduje kulturowy sposób życia człowieka. Na pewno tego, który jest „idealnym” (w logice powyższej wypowiedzi) chrześcijaninem-podmiotem głoszenia. Co do tego, kto jest jego adresatem, tu właśnie powstaje pytanie: co jest celem ewangelizacji? Albo bardziej precyzyjnie: czy zbawienie konkretnego człowieka, które jest jej celem pierwszorzędnym, może nie być jednocześnie szeroko rozumianym faktem kulturowym? Cóż to znaczy dla samej „kultury, która nadchodzi”, że głosimy jej Ewangelię? Czy ma się „odkulturowić”? Czy też chodzi o to, aby przenieść te nieliczne osoby, do których Dobra Nowina trafi na ten transcendentny poziom metakulturowy, na którym znajdują się ci chrześcijanie, którzy nie dali się z tego pułapu ściągnąć i uwikłać w formacje kulturowe?
Próbuję wyobrazić sobie bycie chrześcijaninem i głoszenie Ewangelii, które wychodzi z kulturowej próżni i nie ma kulturowych implikacji. Jest to pewnie możliwe do pomyślenia, ale wyłącznie jako kompletna abstrakcja. A historycznie i antropologicznie wyłącznie jako coś, co nigdy nie istniało i nie ma szansy zaistnieć. W tym kontekście trudno mi zrozumieć krytykę obrony formacji kulturowej przez skontrastowanie jej z „głoszeniem Ewangelii kulturze, która nadchodzi”. Powstanie i trwanie formacji kulturowej wypływa z samej społecznej natury Kościoła. Jeśli jako Kościół (w czasie i przestrzeni) jesteśmy prawdziwą społecznością, a nie wyłącznie zbiorem atomistycznych jednostek, których światopoglądy co prawda przypadkowo są zbieżne, ale pozostaje to bez wpływu na zniesienie ich monadyczności, generowanie przez tę wspólnotę formacji kulturowej(ych) jest po prostu antropologiczną oczywistością. I trudno sobie wyobrazić, że pozostaje to bez wpływu na działalność misyjną Kościoła. Czy my mamy inne narzędzia głoszenia Ewangelii, niż te, które wypływają z kultury ciągle jeszcze w jakiejś mierze opartej na wierze pokoleń, które nas poprzedziły? Przecież możemy ją głosić tylko na dwa sposoby: słowem i życiem (czynem) – kształt obu i ich wzajemne relacje i powiązania jak najbardziej wchodzą w skład chrześcijańskiej kultury, stanowią jej określone formy. Czy jesteśmy w stanie (i czy rzeczywiście to powinno być naszym celem) głosić Ewangelię z pominięciem np. jej implikacji na poziomie wzorców zachowania albo afiliacji? A przecież jedno i drugie jest określone właśnie przez – w naszym przypadku – katolicką formację kulturową, którą można by w związku z tym określić jako ciało Ewangelii. Mało tego, aby wiedzieć, czy głosimy Dobrą Nowinę w sposób właściwy, musimy odwołać się do całego ciągu przekazu.
W tym sensie trudno moim zdaniem mówić o sprzeczności pomiędzy „obroną formacji kulturowej” a „głoszeniem Ewangelii” (zostawiam tymczasem na boku problem, czy postchrześcijańska liberalna utopia, którą w naszej aktualnej sytuacji jest „kultura, która nadchodzi”, jest w ogóle ewangelizowalna). Powstanie takiego tworu jak kultura chrześcijańska jest całkowicie naturalnym i jak się zdaje zakładanym przez logikę Wcielenia efektem rozprzestrzenienia się Dobrej Nowiny od czasów apostolskich aż do dziś. I choć jest oczywiste, że na tym świecie żadna chrześcijańska formacja kulturowa nie będzie doskonała, lecz nieuchronnie obciążona ludzką słabością i grzechem, to jej obrona jest konieczna, a lekceważenie jej w imię „głoszenia Ewangelii kulturze, która nadchodzi” to dosłownie cięcie gałęzi, na której się siedzi, i bez której wszelkie głoszenie będzie abstrakcją. Taki typ głoszenia z pewnością będzie jak najbardziej do przyjęcia dla myślenia postchrześcijańskiego, ale ile będzie on miał wtedy wspólnego z Ewangelią Chrystusową? Moim zdaniem – nic.
Tomasz Dekert
(1979), mąż, ojciec, z wykształcenia religioznawca, z zawodu wykładowca, członek redakcji "Christianitas", współpracownik Fundacji Dominikański Ośrodek Liturgiczny.