szkice
2022.02.23 22:48

Credo... in scientiam omnipotentem?

Ten artykuł, tak jak wszystkie teksty na christianitas.org publikowany jest w wolnym dostępie. Aby pismo i portal mogły trwać i się rozwijać potrzebne jest Państwa wsparcie, także finansowe. Można je przekazywać poprzez serwis Patronite.plZ góry dziękujemy. 

W połowie 2020 roku opublikowałem tekst poświęcony zjawisku „teorii spiskowych”, wskazując na jego subiektywne i obiektywne źródła. Nie wycofując się z niczego, co wówczas napisałem, odczuwam dziś potrzebę przeniesienia akcentu z samych teorii spiskowych na ich przyczyny – te niezwiązane z „profilem” ich zwolenników. W zasadzie, same te zjawiska (sprzyjające teoriom spiskowym) zasługują na odrębne potraktowanie, jako co najmniej równie (w moim przekonaniu bardziej) groźne co teorie spiskowe, znajdujące w nich pewne formalne usprawiedliwienie. Prowokuje mnie do tego deszcz zdumiewających deklaracji wiary w naukę i towarzyszący im ostracyzm wobec tych, którym przypisuje się takowej brak. Mając jeszcze w pamięci różne ekumeniczne inicjatywy tygodni jedności wszystkich ze wszystkimi, można by ironicznie zauważyć, że „wiara w naukę” stanowi idealną odpowiedź na wezwanie do „jedności ponad wszystko”. Bo czyż nie jest to wiara najbardziej uniwersalna i jednocząca, najlepiej dbająca o interes każdego z nas z osobna i całej ludzkości? Najbardziej zrozumiała dla człowieka XXI wieku? Wszak „świadectwa” nie brakuje. Codziennie, ze środków masowego przekazu, płynie owe wszechogarniające „credo”. Skaczący sobie do oczu politycy, przekrzykujący się publicyści zawieszają kłótnie, by wspólnie wyznać publicznie wiarę w naukę. Jej słuszność potwierdzają autorytety wszelkich możliwych religijnych denominacji wespół z największymi międzynarodowymi organizacjami, a popkulturowy chór wyśpiewuje swoje „naukowe gloria”…

Skoro brak potrzebnej charyzmy nie pozwala bym aktywnie włączył się w krzewienie „wiary w naukę”, czy przynajmniej nie powinienem się cieszyć z powszechnie dostrzegalnych sukcesów jej misjonarzy? Wszak od ponad trzydziestu lat uprawiam naukę i z tego żyję. Czyż rosnące zastępy wyznawców nauki nie powinny być niczym „miód na serce” naukowca?

Wiara w naukę, czyli w co?

Wiara musi być sensowna, w przeciwnym razie jest śmieszna i godna pożałowania. Skład Apostolski czy Nicejskie Credo nie pozostawiają wątpliwości w co wierzy chrześcijanin, katolik. Nie wierzy w to, co widzi, słyszy, czuje – to nie wymaga wiary (chyba, że jest się skrajnym sceptykiem, zaprzeczającym swoim zmysłom (czyli „szkiełku i oku”) i odrzucającym możliwość empirycznego poznawania świata. Wierzy, że Stwórcą i Panem poznawanego przez siebie świata jest Bóg, który sam o sobie powiedział, że jest Prawdą (J14,6). Dlatego uczciwie poszukiwanie prawdy nie oddala, a zbliża do Boga. W poszukiwaniu prawdy nie ma jednak zastawionych żadnych „bożych sideł”, które by ostatecznie zmuszały człowieka do przyjęcia Prawdy ostatecznej, Boga. Taki akt pozostawia Stwórca – Bóg wolności – wyłącznej kompetencji człowieka, jego wolnej woli. Dlatego, bez względu na to, jak bardzo byłbym zaawansowany w dociekaniu prawdy empirycznej, zawsze mogę ze swej wolności zrobić użytek, przyjmując Boga jako swoją Drogę i Życie. Przyjęcie wiary w Boga jest jednoznaczne zaufaniu Jego Słowu, obietnicy dóbr, jakich świat dać nie może. Choć wiara w Boga nie daje katolickiemu badaczowi przewagi w poszukiwaniu prawdy o zjawiskach obserwowanych w świecie materialnym, daje mu wolność od nieroztropnej (żeby nie powiedzieć: zuchwałej) wiary w potęgę i wystarczalność ludzkiego geniuszu. A wierność pierwszemu Bożemu Przykazaniu stanowi też najlepszą gwarancję, że nie zrujnujemy nauki bałwochwalstwem.

Nauka, a szczególnie metodologia nauk przyrodniczych, jest bardzo ważnym elementem dorobku cywilizacji Zachodu, który umożliwił znacznie większy, niż w jakimkolwiek innym kręgu kulturowym, postęp w poznawaniu otaczającego nas świata. Nauka empiryczna posiada „wbudowaną”, immanentną „wiarę” w poznawalność rzeczywistości i w przyczynowość zjawisk. Jako naukowcy, musimy zakładać słuszność tych zasad, musimy w nie „wierzyć”, bo inaczej cała nasza praca byłaby pozbawiona jakiegokolwiek sensu. Brak przyczyn obserwowanych zjawisk, procesów, czy stanów oznaczałby, że mamy do czynienia jedynie z nieprzewidywalnym chaosem, a każde „odkrycie” miałoby znaczenie wyjątkowe i skończone, a więc nic nie wnoszące do poznania większej całości. Biorąc pod uwagę kontekst, w jakim światowe i narodowe „elity”, „autorytety” i media upominają się o „wiarę w naukę” (z tej wiary ma między innymi wynikać konieczność „wyszczepienia” całej ludzkości), nie chodzi im o rudymentarną wiarę w podstawowe metodologiczne założenia nauki. Chodzi o coś zupełnie innego, o wiarę, która, jak dalej wykażę, stoi w jaskrawej sprzeczności z inną podstawową zasadą metodologiczną nauk empirycznych – zasadą intersubiektywnej weryfikacji.

Nasze przekonanie o empirycznej poznawalności świata materialnego i przyczynowości zjawisk podzielało także wielu starożytnych myślicieli, z „ojcem” metafizycznego realizmu, Arystotelesem na czele. Przy niemal zupełnym  braku instrumentów badawczych, starożytni filozofowie-przyrodnicy budowali obraz świata w oparciu o anegdotyczne obserwacje, spekulacje i niejednokrotnie genialne intuicje. Obraz ten i związane z nim teorie, przez długie wieki pozostawały jednak subiektywnymi, niesprawdzalnymi propozycjami, których zwolennicy tworzyli typowe dla Antyku „szkoły”. Gwarancję słuszności określonej filozofii i przynależnej jej modelu świata zapewniał prestiż myśliciela. Największym „wynalazkiem” nowożytności, pozbawiającym myślicieli monopolu na prawdę i „demokratyzującym” naukę, jest zasada empirycznej (doświadczalnej) sprawdzalności. Jej wprowadzenie stało się możliwe za sprawą metodologicznego rygoru narzucającego na badacza obowiązek przedstawienia ścisłego opisu „ścieżki dojścia” do uzyskanych wyników pracy naukowej, to jest skrupulatnego opisu całej procedury badawczej (metodyki), umożliwiającego dokładne powtórzenie obserwacji/doświadczenia przez innego zainteresowanego naukowca. W ten sposób znajomość „prawdy o świecie” przestała być przywilejem mędrca-myśliciela, który wedle swojego uznania mógł się nią dzielić z innymi. Od tej pory, każdy, dysponujący odpowiednim warsztatem badawczym, naukowiec może dociekać obiektywnej prawdy i weryfikować zarówno poprawność ogłaszanych teorii, wiarygodność odkryć, rzetelność prac badawczych jak i słuszność proponowanych interpretacji. Zasadą współczesnej nauki jest więc sceptycyzm (żeby nie powiedzieć: podejrzliwość), a nie wiara w autorytet myśliciela – mistrza. Nieustanne testowanie hipotez, ich falsyfikacja i stawianie alternatywnych, zastępowanie „dziurawych” teorii pełniejszymi to zasadniczy „silnik” postępu w nauce, warunkujący coraz lepsze (choć nigdy doskonałe) rozumienie i interpretację otaczającego nas świata materialnego. Czy jest tu miejsce na wiarę, gdy mechanizm intersubiektywnej wymiany informacji i kontroli jakości prac naukowych stał się „DNA” uprawiania nauki, między innymi za sprawą systemu coraz bardziej jawnych recenzji przez kolegów-znawców tematu (tzw. „peer review”)?

Złowrogi cień Łysenki

Swoistą filozoficzną „nadbudową” intersubiektywnej weryfikacji nauki stała się zasada „falsyfikowalności”, zaproponowana przez dwudziestowiecznego austriackiego filozofa, przedstawiciela tzw. „racjonalizmu krytycznego”, Karla Poppera. Wynika z niej, że żadna teoria naukowa nie zasługuje na to, by uznać ją za skończenie prawdziwą i niepodważalną. To właśnie podważalność, choćby teoretyczna możliwość przeprowadzenia doświadczenia, które obalałoby daną teorię, sprawia, że mamy do czynienia z teorią naukową, a nie ideologią.

W tym samym czasie, gdy Popper wyznaczał granicę naukowości, po drugiej stronie „linii demarkacyjnej” rosła w siłę niepodważalna „nauka” socjalistyczna, której najbardziej rozpoznawalnym przedstawicielem był agrobiolog-agronom, Trofim Łysenko. W przeciwieństwie do pełnej wątpliwości nauki „zachodniej”, łysenkowska „nauka” (jak wiadomo) nie znosiła sprzeciwu, o czym w bolesny, a często tragiczny sposób mogły się przekonać tysiące naukowców „starej daty”, którym nie wystarczało zapewnienie „wiarygodnych czynników” o niepodważalnej słuszności „obowiązujących teorii”. Wierzysz w naukę sowiecką? Choroszo. Nie wierzysz? Jesteś antyspołeczny, jesteś wrogiem, nie ma dla ciebie miejsca w sowieckim społeczeństwie.

Dziś, gdy bardzo w swoim duchu łysenkowskie „zachęty” do wiary w naukę docierają niemal ze wszystkich stron świata, gdy stygmatyzuje się i skutecznie wyklucza z debaty naukowców opierających się przyjęciu „jedynie słusznej” teorii[1] można by zadać pytanie: gdzie się podziała popperowska demarkacja? Co się takiego stało, że w zachodnim „mateczniku” nauki próba zakwestionowania hipotezy (np. że powszechne „wyszczepienie” jest uniwersalnym sposobem ratunku człowieka przez skutkami Covid-19 i jedyną skuteczną metodą zakończenia pandemii) spotyka się z systemowym napiętnowaniem i wykluczeniem?

Mętna woda

Długo wierzyłem w skuteczność procedur intersubiektywnej weryfikacji nauki. Czy to zmagając się z wyzwaniami, jakie stawiali przede mną krytyczni – ale z reguły bardzo merytoryczni – recenzenci moich „manuskryptów”, czy to oceniając i komentując prace innych, odczuwałem głęboką satysfakcję, że uczestniczę w czymś bardzo ważnym. Oto w świecie zdominowanym przez różnorakie układy i niesprawiedliwość, mam zaszczyt funkcjonowania w enklawie uczciwości – bo czym innym może być nauka, skoro chodzi tu wyłącznie o poszukiwanie prawdy? Nie jeden raz dzieliłem się tym przekonaniem z innymi, również ze studentami. Choć, realistycznie, nie wykluczałem obecności takich czy innych patologii w świecie nauki, do niedawna traktowałem je jako skazane na wymarcie wyjątki. Do niedawna.

Gowinowska „Konstytucja dla nauki”, czyli obowiązująca od 2018 r. lat Ustawa 2.0 miała zwiększyć konkurencyjność polskiej nauki, wprowadzając uniwersalną, globalną, „walutę wyceny” pracy naukowej, jaką są uznawane na świecie wskaźniki bibliometryczne. Należą do nich, głównie, punkty „czynnika wpływu”, ang. „impact factor[2]” (IF) oraz cytowalność autora. W praktyce zastosowano narodowy ekwiwalent IF, tzw. „punkty ministerialne”, uwzględniający specyfikę rynku wydawniczego poszczególnych dyscyplin naukowych. Teoretycznie słusznie, jednak pod warunkiem, że „wyrabianie punktów” (według litery Ustawy 2.0 „wypełnianie slotów”) nie stanie się absolutnym i ostatecznym celem działalności naukowej, nie stanie się jej fetyszem. Niestety, wiele wskazuje na to, że „Konstytucja dla nauki”, mająca, między innymi, skończyć z tzw. „punktozą[3]”, wzniosła polską naukę na poziom punktozy 2.0. Niektórzy ze zdziwieniem przecierają oczy, obserwując imponującą dynamikę metryk publikacyjnych u zaawansowanych stażem pracy naukowej kolegów, którzy do 2017 r. mieli w swoim dorobku jedynie nieliczne artykuły angielskojęzyczne lub nie mieli ich wcale. Genialny efekt Ustawy 2.0, wyzwalającej w polskich naukowcach uśpiony dotąd potencjał? Bynajmniej.

Każdy, kto mozolnie budował swoją karierę naukową, zbierając i analizując materiał badawczy, starając się o granty, opracowując i publikując wyniki, zdaje sobie sprawę ile wysiłku kosztuje i jak długa jest droga od zebrania solidnego materiału do opublikowania artykułu w liczącym się, międzynarodowym czasopiśmie naukowym. A cytowalność, kolejna miara znaczenia, wartości artykułu? Jak zapewnić, by po moje dzieło jak najczęściej sięgali inni badacze, odnosząc do niego swoje wyniki, potwierdzające albo podważające moje odkrycia? Do niedawna sądziłem, że należy po prostu przedstawić coś ważnego i ciekawego, coś, co będzie warte zacytowania – czyż to nie oczywiste? Otóż, w świetle „filozofii punktozy 2.0” (jest to „filozofia”, która na dobre się zagościła w całym świecie akademickim, nie tylko w Polsce…) nie jest to oczywiste. Szczery jej przedstawiciel zapytałby: zależy ci na zadowoleniu z jakości swojego dzieła, czy na przedłużeniu umowy o pracę i uzyskaniu kolejnego stopnia naukowego, co uzależnione jest od odpowiedniej sumy punktów? I tak organizują się swoiste wieloautorskie „spółdzielnie” – krajowe i międzynarodowe – z reguły nie mające wiele wspólnego z zespołami badawczymi, wspólnie realizującymi określone projekty badawcze. „Spółdzielnie” to inicjatywy wyłącznie na rzecz maksymalizacji efektu publikacyjnego: „Koleżanki i Koledzy, z przyjemnością zapraszam do współautorstwa swojego artykułu (który sam już piszę), przy czym, liczę na wzajemność każdego z Was. Ponadto, bardzo proszę, by w przygotowywanych przez Szan. Koleżeństwo artykułach (których będę współautorem) zostały zacytowane takie i takie moje prace. Proszę też o informację, które z Państwa publikacji powinny zostać zacytowane w przygotowywanym przeze mnie artykule.” Proste, prawda? I tak „to się kręci”, chyba już na całym świecie. O tym, jak trujący jest bakcyl „punktozy” najlepiej świadczą rozmowy prowadzone przez młodych adeptów nauki, w których sportowa, by nie rzec hazardowa, pasja zdobywania punktów coraz bardziej wypiera, niegdyś tak charakterystyczną dla tej grupy zawodowej, pasję poszukiwania i odkrywania prawdy.

A co na to wszystko „prestiżowe” czasopisma naukowe, na które – nie znając treści artykułów – tak chętnie powołują się dziennikarze, często dlatego, że powołali się już na nie dziennikarze innych agencji prasowych?  Wymuszona przez panującą w wielu krajach punktozę, olbrzymia nadpodaż bardzo różnej jakości produkcji autorskich spółdzielni dawno by doprowadziła do totalnego paraliżu istniejące punktowane czasopisma renomowanych koncernów wydawniczych (takich jak Elsevier, Cambridge, Oxford, Springer, czy Wiley), biorąc choćby pod uwagę ograniczone szeregi dostępnych redaktorów i recenzentów. Nie zapobiegłoby kryzysowi przejście z systemu drukowanych, papierowych zeszytów na publikacje online. Choć jest to trend słuszny, w żaden sposób nie zwiększa motywacji i nie przyśpiesza pracy recenzentów, których zapał ostudza coraz częstsza lektura bardzo kiepskich „produkcji”. Ratunek przyszedł ze strony potencjalnej konkurencji. W samą porę pojawiły się na naukowym rynku wydawniczym nowe, często azjatyckiej proweniencji, koncerny, oferujące, obok niezwykle szerokiego wachlarza bardzo licznych czasopism, wyjątkowo korzystne warunki dla tych, których celem jest jak najszybsza poprawa bilansu punktowego. Choć oficjalnie akcentowanym czynnikiem „wzięcia”, jakim się cieszą „nowe” czasopisma jest bardzo krótki czas oczekiwania na recenzje i decyzję redakcji, można przypuszczać, że co najmniej równie atrakcyjnym ich atutem jest wyższe prawdopodobieństwo uzyskania pozytywnej recenzji i końcowej publikacji artykułu, który nie miałby większych szans w czasopiśmie „tradycyjnym”[4]. Olbrzymia  i stale rosnąca popularność „nowych” czasopism przekłada się na ich znacznie wyższą dynamikę bibliometryczną w porównaniu ze „starymi” tytułami. Większe „obroty” publikacyjne plus „lojalność korporacyjna”, przejawiająca się znacznie częstszym (niż wynikałoby to z treści) cytowaniem prac pochodzących z czasopisma, które życzliwie potraktowało mój artykuł, przekłada się na błyskawicznie rosnące IF-y tych czasopism, a co za tym idzie – również wysoką punktację „ministerialną” zamieszczonych w nich publikacji. Naukowcy, którzy do niedawna unikali publikacji w „drapieżnych[5]” czasopismach, coraz częściej rezygnują z tej zasady, bo żaden z uwzględnianych w ocenie osiągnięć naukowca wskaźników bibliometrycznych nie posiada dodatkowej, jakościowej etykietki. Punkty to punkty. W ten sposób, w „nowe” czasopismo, w ciągu niespełna 10 lat zdobywa wszelkie formalne atrybuty „prestiżu”, na który „tradycyjne” pracowały przez pół wieku. Znika też z nieoficjalnych list „drapieżników”.

W interesie swoim i nauki

Biorąc pod uwagę zasadniczą trudność, z jaką ma do czynienia ktoś, kto nie jest w stanie samodzielnie ocenić wartości merytorycznej pracy naukowej (bardzo często za sprawą nadużywanego przez wielu, skomplikowanego aparatu matematyczno-statystycznego, którym żongluje się ubogimi czy banalnymi wynikami[6]), można dojść do wniosku, że tym co nam pozostaje jest jednak wiara.

Jakiś czas temu telefonował do mnie redaktor jednego z popularnych programów radiowych, prosząc, bym podzielił się swoją opinią o pewnym dramatycznym wystąpieniu grupy polskich naukowców powołujących się na niedawną publikację amerykańskiego ośrodka badawczego. Choć nie miałem czasu, by dokładnie zapoznać się z opracowaniem źródłowym, przygotowując się do rozmowy z uwagą przeczytałem wystąpienie naszych autorytetów. Niestety, znalazłem w nim wiele nieścisłości a nawet sprzeczności z dostępnymi danymi empirycznymi, co w moim uznaniu mocno podważało wiarygodność dokumentu, co – jak się okazało ku zaskoczeniu i wzburzeniu redaktora prowadzącego – wyraziłem na antenie. Aby podtrzymać wiarę (swoją i słuchaczy) w podważoną przeze mnie narrację, redaktor podsumował: rozumiem, czyli naukowiec Uniwersytetu Rzeszowskiego podważa wiarygodność raportu czołowych polskich ośrodków akademickich i kwestionuje kompetencje noblistów z amerykańskiego uniwersytetu. Myślę, że to bardzo typowy przykład tego, w jaki sposób przekonuje się społeczeństwa do jedynie słusznych naukowych punktów widzenia.

Skoro z „mętnej wody” „prestiżowych” czasopism można wydobyć zarówno znakomitą pracę jak i – z takimi samymi punktami – artykuł o bardzo wątpliwej wartości merytorycznej, kto ma decydować o tym, do „której nauki” należy przekonywać społeczeństwo? Czy ktoś w ogóle ma takie kompetencje, posiada taki nad-autorytet? O ile można wybaczyć patetyczne wezwania do „wiary w naukę” dziennikarzowi, komentatorowi, czy celebrycie, należy się dziwić – jak się okazuje, wcale licznym na całym świecie – naukowcom, którzy z zadowoleniem zajęli pozycję piastowaną niegdyś przez Trofima Łysenkę, pozycję wolną od jakiejkolwiek debaty merytorycznej. Wiemy, że czas tow. Łysenki nie był czasem najlepszym dla radzieckiej nauki. Nie był też czasem obfitości radzieckich pól uprawianych według wskazań jego wskazań, ani czasem zasobności sowieckiego społeczeństwa…

Jeśli nie odpowiada nam krytycyzm K. Poppera, to, dysponując wiedzą o błędach bardzo naukowego XX w., skorzystajmy choćby z przykładu średniowiecznych scholastyków, którym nie brakowało odwagi, by poddawać krytycznej dyskusji sprawy zupełnie fundamentalne, dotyczące naszego zbawienia i życia wiecznego. Czyż człowiek XXI wieku nie zasłużył sobie by móc przysłuchiwać się nieskrępowanej i niezaaranżowanej debacie[7] niezgadzających się ze sobą naukowców w sprawie choćby ochrony zdrowia i życia doczesnego? Gdyby scjentologiczny fideizm „rządy nad nami sprawujących” i ich protekcjonizm wobec „maluczkich” miały faktycznie stać się paradygmatem XXI wieku, byłaby to fatalna wiadomość. Fatalna dla nas, dla ludzkości, ale też dla nauki.

Andrzej Bobiec

----- 

Drogi Czytelniku, prenumerata to potrzebna forma wsparcja pracy redakcji "Christianitas", w sytuacji gdy wszystkie nasze teksty udostępniamy online. Cała wpłacona kwota zostaje przeznaczona na rozwój naszego medium, nic nie zostaje u pośredników, a pismo jest dostarczane do skrzynki pocztowej na koszt redakcji. Co wiecej, do każdej prenumeraty dołączamy numer archiwalny oraz książkę z Biblioteki Christianitas. Zachęcamy do zamawiania prenumeraty już teraz. Wszystkie informacje wszystkie informacje znajdują się TUTAJ.

 

[1] Być może, najbardziej bulwersujący jest przypadek dr Roberta W. Malone, współwynalazcy technologii szczepionek opartej na mRNA. Podkreślając zasadność szczepienia osób z upośledzonym naturalnym systemem odpornościowym, dr Malone wskazuje jednocześnie na poważne ryzyka związane z realizacją programu masowych szczepień, przestrzega też przed szczepieniem zdrowych dzieci. W trzecim zdaniu pod hasłem “Robert W. Malone” Wikipedii czytamy: “During the COVID-19 pandemic, Malone has promoted misinformation about the safety and efficacy of COVID-19 vaccines.” Skoro Malone głosi szkodliwe fake-newsy, to należy go zakneblować (czyli „unieważnić” zgodnie nową akademicką praktyką „kultury unieważniania”, ang. „cancel culture”), tak jak to zrobił twitter zawieszając mu konto…

[2] Impact Factor, IF, to wskaźnik oparty na cytowalności artykułów opublikowanych w określonym czasopiśmie. Im częściej artykuły publikowane w danym czasopiśmie są cytowane przez artykuły ukazujące się w innych czasopismach, tym wyższy posiada ono wskaźnik IF

[3]Tak określano strategię rozwoju kariery naukowej, opartą na licznych publikacjach za niewielkie punkty, głównie w krajowych czasopismach.

[4]Czas od złożenia artykułu w redakcji do ostatecznej decyzji w sprawie publikacji jest kilkukrotnie krótszy niż w przypadku „starych” renomowanych czasopism. Jest to możliwe dzięki zaangażowaniu potężnych (kilkusetosobywych) sztabów redakcyjnych, zwykle 4-8 razy liczniejszych od tych, które pracują dla „tradycyjnych” renomowanych czasopism. Ponieważ wszyscy redaktorzy i recenzenci są jednocześnie aktywnymi autorami, zwiększa się ryzyko zadomowienia się w tak wielkich redakcjach elementów „autorskiej spółdzielczości”.

[5] Tak określa się czasopisma, które stawiając na jak najszybszy wzrost wartości ich IF, czynią to z wyraźnym uchyleniem troski o jakość merytoryczną publikowanych w nich prac. To swoiste globalne oszustwo opłacane jest przez sponsorów prac badawczych, niestety, nie tylko przez biznesowo zainteresowane korporacje. Ponieważ za publikację każdego artykułu naukowego należy wnieść dość wysoką opłatę (od około $1000 do $5000), także państwowe/publiczne instytucje finansujące badania naukowe, których wyniki publikowane są bardzo licznych czasopismach komercyjnych, finansują ten system.

[6] Gdy czyta się takie prace, powraca w pamięci znane powiedzenie M. Twaina: „Są trzy rodzaje kłamstwa: kłamstwo, cholerne kłamstwo i statystyka.”

[7]Wyjątkową (w skali Polski? Europy?) inicjatywą upublicznienia szerokiej gamy argumentów, dla których nie ma miejsca w „oficjalnym obiegu” pandemicznej narracji, było sympozjum Akademii Kultury Społecznej i Medialnej w Toruniu pt. „Oblicza pandemii” (29.01.2022) https://www.youtube.com/watch?v=G9WpEATDlIo


Andrzej Bobiec

(1962) Wdzięczny mąż, ojciec i dziadek; w pracy badacz krajobrazów.