Ten artykuł, tak jak wszystkie teksty na christianitas.org publikowany jest w wolnym dostępie. Aby pismo i portal mogły trwać i się rozwijać potrzebne jest Państwa wsparcie, także finansowe. Można je przekazywać poprzez serwis Patronite.pl.
Z góry dziękujemy.
Od wielu lat w opinii publicznej, zwłaszcza chrześcijańskiej, obecny jest pewien skrót czy „spięcie” między „przesłaniem chrześcijańskim” a „przyjmowaniem migrantów”. Tak, jakby przyjmowanie migrantów streszczało dzisiejszą konieczność i pilność chrystianizacji. Tak jakby probierzem „bycia chrześcijaninem w dzisiejszym świecie” było – o ile nie bezwarunkowe, to możliwie jak najszersze – przyjmowanie migrantów. Chciałbym się zastanowić nad uzasadnieniem tej perspektywy.
Podam najpierw kilka krótkich uwag na temat migracji. Dominujący pogląd – ten, którym kierują się rządzący – jest taki, że chodzi o problem zasadniczo, a nawet wyłącznie moralny; że przyjmowanie migrantów wynika z imperatywu kategorycznego, który ewentualnie mogą łagodzić ograniczone możliwości kraju przyjmującego. Zgodnie z tym stanowiskiem, nie ulega wątpliwości, jakie działanie lub postępowanie jest dobre, a dyskusja może dotyczyć jedynie oceny okoliczności. Tymczasem to wybitnie moralne ujęcie opiera się na założeniu politycznym, które rzadko się porusza. Według tego założenia migracje miałyby być najważniejszym zjawiskiem naszych czasów – zjawiskiem na tyle kluczowym, że wszystkie inne powinny być rozpatrywane w odniesieniu do niego. Taki jest argument leżący u podstaw paktu z Marrakeszu.
Moralna oczywistość czy postulat polityczny?
W rzeczywistości migranci stanowią jednak niewielki procent światowej ludności, która wciąż pozostaje głównie na terenach własnych państw. Niezależnie od specyficznych potrzeb i pragnień migrantów, nie podano jeszcze wystarczającego powodu, dla którego należałoby im z zasady podporządkować potrzeby i pragnienia ludności niemigrującej, która niekoniecznie znajduje się od nich w lepszej sytuacji. Wywierając presję na kraje, aby zrobiły wszystko w celu ułatwienia ruchów migracyjnych, automatycznie odbiera się instytucjom politycznym tę zasadniczą część ich umocowania, która polega na wolnym określaniu warunków wstępu na terytorium państw i dostępu do obywatelstwa. Naciskając nawet w sprawie kontroli sposobu, w jaki obywatele tych krajów mówią o migracji, przypisuje się sobie prawo do regulowania dyskursu publicznego we wszystkich krajach świata. W efekcie tego, w imię moralnej oczywistości – która jest jedynie arbitralnym postulatem politycznym – osłabia się prawomocność, a więc stabilność państw. Dotyczy to szczególnie tych, które są najbardziej wrażliwe na argument migracyjny – państw demokratycznych, które dziś przyjmują dużą liczbę migrantów i które de facto są najbardziej zaangażowane w niesienie im pomocy.
Nasze demokracje cieszą się pokojem, wolnością, a nawet wzajemną otwartością. Tej sytuacji może im pozazdrościć wielu mieszkańców regionów, w których warunki socjalne, dostęp do nauki, religie, poglądy, style życia są ogromnie zróżnicowane. Ta zdolność krajów demokratycznych do otwierania się na innych, będąca owocem dużych wysiłków w trakcie długiej historii, nie jest jednak wolna od ograniczeń. Nikt nie wie, do jakiego momentu podmiot polityczny może przyjąć narastającą różnorodność, nie ulegając przy tym załamaniu. Nie chodzi tu zresztą tylko o „zachowywanie siebie”, obronę tego, co swoje – przy całej zasadności tej troski. Chodzi o utrzymanie, a także ewentualny rozwój warunków „prawidłowego życia”, ze wspólną edukacją na czele.
Przede wszystkim obywatele
Także i migranci są przede wszystkim obywatelami. Przed wyjazdem mieli czynne prawa obywatelskie swego kraju, a po wyjeździe, w większości zachowują swoje obywatelstwo lub narodowość. Ich kraj zapewnił im takie czy inne wykształcenie, uspołecznił – inaczej mówiąc, nadał ich życiu formę. Jest więc czymś bardzo powierzchownym postrzeganie migracji wyłącznie pod kątem humanitarnym, a migrantów jako ludzi „takich jak my”. Z pewnością są oni „tacy jak my” i gdy grozi im niebezpieczeństwo, mamy obowiązek spieszyć im z pomocą w miarę naszych możliwości. Lecz są także obywatelami, których nauczono reguł społecznych lub religijnych, które czasem mogą być jawnie sprzeczne z naszymi zasadami sprawiedliwości. Obowiązek ratowania migranta „tu i teraz” w żaden sposób nie zawiera w sobie obowiązku ułatwiania mu migracji, a jeszcze mniej, obowiązku uczynienia go swoim współobywatelem. Wszystko to zależy od bardzo różnych względów, a ostatecznie – od osądu nie moralnego, lecz politycznego, a właściwie osądu etycznego w dawnym znaczeniu tego słowa: chodzi o sąd roztropnościowy, w którym wspólne dobro społeczności obywateli jest zasadniczym, choć niewyłącznym kryterium.
Jakie „przesłanie chrześcijańskie”?
Przechodzę do drugiego punktu. Co właściwie rozumiemy pod określeniem „chrześcijańskiego przesłania” lub co chcemy powiedzieć, gdy mamy je na myśli? Odpowiedź jest na tyle trudna, że przesłanie to w trakcie długiej historii chrześcijaństwa znajdowało swój wyraz w bardzo różnych formach, w zależności od tego, w która stronę ewoluował Kościół, w która stronę ewoluował świat, a także od interakcji między Kościołem i światem. W szczególności wydaje się, że sposoby, w jakich wyrażało się chrześcijańskie przesłanie różniły się znacznie w czasach, gdy Kościół miał przywództwo lub władzę – jak miało to miejsce w przeważającej części historii Europy, i w czasach, gdy uległ marginalizacji lub podporządkowaniu – jak ma to miejsce obecnie. Wyjdę od tej sytuacji.
Ciągle znajdujemy wokół siebie ślady, resztki lub znaki dawnej centralnej i przywódczej pozycji Kościoła, lecz gdy przyjrzymy się rzeczywistości z bliska, zobaczymy, że w społeczeństwach Europy, w tym w społeczeństwie Francji, Kościół jest coraz bardziej spychany na margines. Instytucja kościelna i katolicy jako ogół wiernych już dawno przyzwyczaili się do tej osłabionej kondycji, lecz za cenę coraz większych trudności w niesieniu chrześcijańskiego przesłania. W jaki sposób głosić wszystkim ludziom tak dużą i ważną naukę, nie wychodząc poza skromne środki, do jakich zmusza sytuacja? Chrześcijańskie przesłanie jest skierowane do wszystkich ludzi, dotyczy wszystkiego, czym jest człowiek, a misją chrześcijan jest niesienie tego przesłania. Otóż, o ile Kościół nadal wypełnia tę misję wobec swoich aktywnych wiernych przez liturgię i sakramenty, o tyle nie bardzo już wie, w jaki sposób formułować swój przekaz w przestrzeni publicznej. Suwerenne państwo stopniowo bowiem narzuciło swój punkt widzenia wszystkim uczestnikom życia społecznego, w tym Kościołowi. Z punktu widzenia państwa wiara chrześcijańska jest jednym z wielu poglądów, któremu państwo gwarantuje wolność wyrażania, ale który uważa za niewart uwagi, co chętnie przypomina, gdy tylko Kościół zabiera głos w sprawach publicznych. Lecz mimo, że Kościół nie domaga się dziś żadnych specjalnych względów, nie może się wyrzec swojej racji bytu. Jak mówić do ludzkości, a w pierwszym rzędzie do członków wspólnoty obywateli, gdy państwo stosuje coraz bardziej rygorystyczną interpretację świeckości i coraz ściślej nadzoruje wszelką wypowiedź publiczną, mającą związek z religią?
Jest więc w Kościele wielka pokusa zabiegania o posłuch opinii publicznej i utrzymywania swojej sfery wpływów przez łączenie własnego oryginalnego przesłania z obecnie panującymi poglądami. To pokusa mieszania chrześcijańskiego przekazu z ową „religią ludzkości”, która spowija Europę i Ameryki, redukując miłość bliźniego do „uczucia do człowieka takiego jak ja”, w którym to uczuciu już Tocqueville dostrzegał najgłębszy i najsilniejszy napęd psychologiczny współczesnej demokracji. Jest to rzeczywista pokusa, bo – jak wszystkie one – polega na uproszczeniu i kłamstwie. Religia ludzkości zapowiada bowiem nastanie wirtualnie zjednoczonej i uzdrowionej ludzkiej rodziny. Zaprasza nas, abyśmy pod wyraźnymi ciągle podziałami dostrzegli istnienie ludzkości niepodzielonej i nierozbitej – ludzkości, w której podobieństwo ludzi będzie od razu widoczne i doświadczalne, pomimo wierzchniej warstwy dzielących ich różnic. Można zrozumieć atrakcyjność perspektywy, która obiecuje zjednoczenie ludzi przez „zarażenie” ich tego rodzaju przyjemnym uczuciem. Należy jednak powiedzieć, za jaką cenę. Praktyczne zastosowanie tego punktu widzenia doprowadzi do poluzowania ludzkich ambicji, do automatycznej rezygnacji ze wszystkich wspólnych działań. Nie można bowiem realizować planów czy wspólnych działań bez wcześniejszego wysiłku odróżnienia się od tych, którzy tych planów lub działań nie podzielają. Ludzkość, która chce się zjednoczyć przez zarażenie „uczuciem do podobnych sobie” będzie ludzkością, która zrezygnowała z działania, ponieważ podejmując działanie – jak tłumaczy Rousseau – ludzie muszą „liczyć się z różnicami, które stwierdzają, utrzymując między sobą ciągłe stosunki”.
Religia ludzkości
Szczególnie dla chrześcijanina religia ludzkości jest czymś powierzchownym, bo nie pojmuje głębi tego, co dzieli ludzi oraz tego, w którym miejscu rodzi się ich wrogość. Czyż nie jest naiwnością wyobrażanie sobie, że ludzie znajdą lek na swoje podziały w uczuciu sympatii, które samo w sobie jest tak słabe i nietrwałe? Zresztą to z powodu naturalnego ograniczenia ludzkiej sympatii dochodzi do głosu współczucie, które rozprzestrzenia się i wynaturza w politycznych projektach, generujących nowe podziały, bo szukających coraz to nowych wrogów. Jak można nie dostrzegać politycznej i ideologicznej manii w projekcie „świata wolnego od granic” – projekcie, który sam siebie określa jako nieuchronne zwieńczenie przyjęcia prawdy o ogólnoludzkim podobieństwie? Przesłanie humanitarne jest trudno odrzucić, gdyż głosi ono, że wystarczy, aby każdy przejął się oczywistym ludzkim podobieństwem, aby dostąpić sprawiedliwości. Przesłanie chrześcijańskie natomiast trudno jest przyjąć, bo głosi ono, że wszyscy ludzie są więźniami niesprawiedliwości, z której nie mogą się wyzwolić o własnych siłach. Żeby się z niej wyzwolić, muszą przyjąć pośrednictwo Chrystusa, który był jednocześnie człowiekiem i Bogiem – pośrednictwo, którego z kolei pośrednikiem jest Kościół. To trochę dużo pośrednictw, podczas gdy religia ludzkości proponuje natychmiastowe odczucie międzyludzkiego podobieństwa. Lecz propozycja chrześcijańska otwiera o wiele bogatszą i bardziej wymagającą drogę doskonalenia, bo na jej końcu jest Bóg, którego każdy człowiek jest obrazem.
Niesprawiedliwie byłoby pomniejszać znaczenie i dobre skutki humanitarnego współczucia. Zresztą działania podyktowane miłością bliźniego są częściowo takie same jak działania podyktowane współczuciem. Lecz ze względu na cudowną moc przypisywaną współczuciu, a szczególnie ze względu na tę religię współczucia, która objęła nad nami władzę, należy przypomnieć jego ograniczenia. Chrześcijanie zagubiliby sens i cel swojej wiary, gdyby przestali odróżniać współczucie od miłości bliźniego.
Fascynacja „migrantem”
Po zarysowaniu politycznej perspektywy dotyczącej migracji, położyłem akcent na specyfikę chrześcijańskiego przesłania. Oba te ujęcia – każde na swój sposób – mogłyby nam pomóc wyzwolić się z mirażu, jakiemu ulega wielu z nas – i to bez względu na wyznanie. Tym mirażem jest fascynacja „migrantem” jako figurą streszczająca w sobie ludzkość, bo wskazującą na odarcie z człowieczeństwa, co – z grubsza biorąc – Marks odnosił do figury proletariusza. Figura migranta jest figurą chrystyczną, która ma skłonność do zastępowania Chrystusa jako obiektu dążeń, o ile nie wiary chrześcijan. Otóż fascynacja, zaczarowanie postacią migranta, dzielone przez jedną część opinii publicznej, znajduje swój odpowiednik w silniejszym lub słabszym odrzuceniu tej postaci przez inną jej część. Jest to na tyle znaczące, że przyjmowanie lub nieprzyjmowanie migrantów stopniowo staje się w naszych krajach największym powodem podziałów politycznych i moralnych. Próbowałem wcześniej powiedzieć, że migracje w żaden sposób nie zobowiązują nas do zmiany charakteru naszego systemu politycznego, ani też sensu i kryteriów religii chrześcijańskiej. Choć jednak migracje nie zmieniają podstaw ludzkiego sposobu uprawiania polityki, tym niemniej wywierają na nasze kraje nacisk, który w realny sposób narusza od wewnątrz zarówno nasz system polityczny, jak – jeśli wolno mi tak powiedzieć – nasz system religijny. Promigracyjna presja jest zarazem przyczyną, jak skutkiem zdumiewająco szybkich postępów „religii ludzkości”, która głęboko zmienia warunki naszego wspólnego życia. Ta nowa religia polityczna odebrała bowiem naszej demokracji przedstawicielskiej jej polityczną legitymację, narzucając przekonanie, że jest coś rażąco niesprawiedliwego we wspólnocie obywateli, którzy sprawują własne rządy, gdyż w ten sposób wydzielają się z reszty ludzkości, a przez to wykluczają wszystkich, którzy do tej wspólnoty nie należą. Bez względu na stopień demokratyzacji, nasza wspólnota obywatelska jest oceniana jako głęboko niesprawiedliwa, jeśli praw przysługujących jej członkom nie udziela wszystkim ludziom, którzy o nie proszą lub o które czynią starania. Jedyną sprawiedliwą zasadą miałaby być ta, która obejmuje człowieka jako takiego. Według tej samej logiki religia ludzkości próbuje delegitymizować religię chrześcijańską, gdyż wyznaje ją wspólnota, mająca własne przedmioty wiary, kryteria rozeznawania i formy życia, a czyniąc tak, oddziela się od reszty ludzi. Właściwie każdej wspólnocie, która działa lub naucza – czyli niemal wszystkiemu, co udało się stworzyć w historii – religia ludzkości odbiera prawomocność. Chce bowiem widzieć tylko „takich samych” tam, gdzie ludzie wytworzyli wielkie rzeczy, które są bardzo różne.
Trudność – lub, jak chciałoby się rzec – perwersja naszej sytuacji tkwi w związku religii ludzkości z migracją. Religia ta każe nam otworzyć się na migrantów, niczego od nich nie oczekując, a w żadnym razie nie wymagając, że przyjmą naszą formę życia. Czy czasem jednak nie jest tak, że jesteśmy dla nich „inni”? W gruncie rzeczy nie chodzi tu ani o równość, ani o podobieństwo między ludźmi. Spotkanie, na jakie się nas wzywa, jest spotkaniem rzekomo niewinnego z rzekomo winnym; jego logiką rządzi z góry założona nierówność moralna. A przecież religii ludzkości nie stworzyła zjednoczona ludzkość, lecz stara, zmęczona sobą i zbuntowana wobec siebie cywilizacja chrześcijańska. Humanitaryzm jest nie tylko wyblakłym chrześcijaństwem: źródłem religii ludzkości, która ogarnęła Europę jest wrogość i resentyment, umyślnie skierowany przeciw chrześcijaństwu. Stan faktyczny dotyczy niemal na równi chrześcijan, jak niechrześcijan, ponieważ potencjalnie znikające z europejskiego życia chrześcijaństwo zostawia w umysłach Europejczyków miejsce na inną religię, która zmierza do odebrania im prawa do samostanowienia i chronienia ich własnej formy życia. Skoro Europa systematycznie likwiduje ostatnie ślady cywilizacji chrześcijańskiej, nic już nie ochroni jej przed rozpłynięciem się w ludzkości nie mającej ani formy, ani przeznaczenia.
Pierre Manent
tłum. Monika Grądzka-Holvoote
Tekst ukazał się w miesięczniku „La Nef” nr 334, marzec 2021 i jest wystąpieniem Autora na konferencji pt „Chrześcijaństwo i migracja”, zorganizowanej 6 lutego 2021 r. przez Francuską Akademię Katolicką (ACF) w Paryżu.
-----
Drogi Czytelniku, prenumerata to potrzebna forma wsparcja pracy redakcji "Christianitas", w sytuacji gdy wszystkie nasze teksty udostępniamy online. Cała wpłacona kwota zostaje przeznaczona na rozwój naszego medium, nic nie zostaje u pośredników, a pismo jest dostarczane do skrzynki pocztowej na koszt redakcji. Co wiecej, do każdej prenumeraty dołączamy numer archiwalny oraz książkę z Biblioteki Christianitas. Zachęcamy do zamawiania prenumeraty już teraz. Wszystkie informacje wszystkie informacje znajdują się TUTAJ.
(1949), francuski filozof i politolog, wieloletni kierownik studiów w Szkole Zaawansowanych Badań w Naukach Społecznych EHESS w Paryżu, współzałożyciel czasopisma „Commentaire”, członek Papieskiej Akademii Nauk.