Ten artykuł, tak jak wszystkie teksty na christianitas.org publikowany jest w wolnym dostępie. Aby pismo i portal mogły trwać i się rozwijać potrzebne jest Państwa wsparcie, także finansowe. Można je przekazywać poprzez serwis Patronite.pl. Z góry dziękujemy.
Eminentissimum ac reverndissimum dominum, dominum Robertum Francisum… w tym momencie,w ciągu ułamka sekundy zanim kardynał Mamberti dokończył formułę, przez głowę przeleciały mi trzy myśli (czy też raczej jedna myśl kierująca się w te trzy strony): „kard. Sarah?! – dzięki Bogu!”, „Sarah?! – to nie możliwe!”, „jak na drugie imię ma kard. Sarah – Franciszek?”. To był ułamek sekundy, jak błyskawica, a słowa Sancte Romane Ecclesiae Cardinalem Prevost dotarły już jak głuchy, stłumiony grzmot, nieproporcjonalny do tego rozbłysku nadziei i radości. Nie pamiętałem, właściwie nie znałem – jak chyba wielu z nas – kardynała Prevosta. Więc zdziwienie, ale zaraz z tej wielkiej niewiadomej zaczęła wyłaniać się obawa, zgodnie z logiką lęku pourazowego: kim jest ten nieznany mi człowiek? Miał zastąpić mi Ojca Świętego Franciszka – ojca, przez którego czułem się często niezrozumiany; ojca, którego gesty i słowa, komentowane jako przyjazne i miłosierne, odczuwałem nieraz wręcz przeciwnie. Bałem się i nie chciałem kontynuacji tych problemów.
Życie z Franciszkiem wymagało wielkiej dyscypliny uczuć, bez której tak łatwo było osunąć się albo w nieposłuszeństwo i odrzucenie, albo w usprawiedliwianie, a nawet pusty entuzjazm wobec jego pontyfikatu. Im dłużej trwał pontyfikat papieża Franciszka, tym bardziej zapewnienia pobożnych i poczciwych ludzi, którzy mówili mi jakie to dobro znaleźli w tym czy tamtym słowie Ojca Świętego, postrzegałem jako cudowny znak, że Kościół wciąż stać na nadzieję i radość wobec swojego Ojca – pomimo całego smutku i trwogi jakie we mnie potrafił wzbudzić Papież. A przecież zawsze musiałem zwalczyć w sobie podejrzenie, że ci pobożni i poczciwi ludzie są w stanie się zdobyć na takie słowa, bo po prostu nie rozumieją, lub – to nawet bardziej prawdopodobne – nie chcą przyjąć do wiadomości, co właściwie robi papież Franciszek. Sam przecież stosowałem podobny zabieg w ramach wspomnianej dyscypliny uczuć. Gdy ukazało się Amoris Laetitia, gdy docierały do nas pomruki o „likwidacji” Summorum Pontificum, które potem zrealizowały się w postaci Traditionis Custodes, zawsze przychodził taki moment, kiedy starałem się odwrócić wzrok, wziąć kilka głębokich oddechów i z naiwnym „nic to” na ustach starać się żyć dalej tak, jakby właściwie nic się nie stało. Starałem się widzieć raczej dobro w tym całym złu, które wydawało się triumfować. Pilnowałem się, przede wszystkim przed samym sobą. Nawet teraz, gdy piszę te słowa, zastanawiam się jak bezpośrednio wolno mi nazwać to, co czułem, żeby nie zaszkodzić sobie i tym, którzy będą to czytać. Wydaje mi się, że było to doświadczenie wielu katolików. Niezależnie od tego jednak, co naprawdę czuliśmy, to nie nasze uczucia, ale sama ta sytuacja, w jakiej się znaleźliśmy, była patologiczna.
Wina za tę sytuację nie spada zresztą wyłącznie na papieża Franciszka. Mechanizm frustracji nadprzyrodzonych pragnień katolików wobec widzialnych przejawów Ciała Chrystusa – liturgii, magisterium, urzędu – jest niestety głęboką częścią systemu adaptacji instytucji kościelnych do współczesnego świata. To właśnie ta frustracja, to niezaspokojenie odpowiada za stres pourazowy, z jakim przyjąłem nieznane mi naziwsko Prevost. W tym zawiedzionym pragnieniu nie chodzi o „styl”, nie chodzi o takie czy inne idiosynkrazje albo ideologie. Tu chodzi o głęboko katolickie, święte pragnienie, aby urząd biskupa Rzymu był dla całego świata manifestacją chwały Bożej. Mówię „urząd”, bo nie chodzi o osobowość papieża, w każdym razie nie bezpośrednio. Osobista świętość papieża jest błogosławieństwem i z pewnością bardzo pomaga, ale nie o tym pragnieniu – pragnieniu świętego papieża – tu mówię. Nie uznaję też argumentu, że osobista świętość jest wszystkim czego powinniśmy oczekiwać od papieża, a raczej, że taka osobista świętość papieża jest całkowicie niezależna od jej konkretnej manifestacji w urzędzie. Zdrowa, jednoznaczna nauka, piękna i godna liturgia – to są rzymskie przejawy świętości, w tym osobistej świętości papieża. Nie każdy święty papież, niestety, manifestuje swoje cnoty w ten sposób, ale ośmielę się twierdzić, że kiedy właśnie nie manifestuje ich w ten sposób, jest to zawsze ze stratą dla wiernych; stratą duchową. Podobnie papież nie musi być świętym, aby w ten sposób sprawować swój urząd: ostatecznie, to nie on jest źródłem tej chwały. Pragnienie, o którym mówię, sprowadza się do oczekiwania, że Papież Świętego Kościoła Rzymskiego będzie używał tych kanałów łaski, którymi tylko on dysponuje, których jest strażnikiem i sługą, i dzięki którym wszyscy wierni – w tym on sam – mogą się zbawić.
…qui sibi nomen imposuit Leonem Decimum Quartum. Pierwsza ulga. Imię papieża z XIX wieku, wieku doktrynalnego nonkonformizmu. Dwa dni później Leon XIV powie, że jednym z głównych powodów wyboru tego imienia jest chęć nawiązania do dziedzictwa nauki społecznej Rerum Novarum w kontekście rewolucji cywilizacyjnej jaka nadciąga w związku z rozwojem nowych technologii. Oczywiście radykalizm społeczny jest tą częścią katolickiej ortodoksji, która najlepiej wypada w oczach świata. Nie zmienia to faktu, że to zapewnienie Leona XIV nie brzmi tak, jakby papież chciał schlebiać światu wyciągając najmniej odrzucający przedmiot ze skarbca doktryny katolickiej.
Z podobną, być może nadmierną ekscytacją rzucaliśmy się od pierwszych dni na inne drobne gesty i słowa Leona XIV: mucet, w którym wyszedł do tłumu wieczorem 8 maja, a którego nie założył Franciszek; pierwsze słowa pozdrowienia (oczywiście, odetchnąłem słysząc Chrystusowe Pokój wam zamiast Dobry wieczór); to, co mówił w swych pierwszych homiliach; fakt, że na pierwszych mszach św. pojawił się z krzyżem papieskim Benedykta XVI i św. Jana Pawła II (odpowiednio 9 maja w kaplicy Sykstyńskiej i 10 maja nad grobem św. Piotra Apostoła). Po prawdzie, fakt słabej znajomości postaci Roberta Prevosta przed wyborem tylko dodatkowo uzasadnia to i tak uzasadnione zwracanie uwagi na takie sygnały. Z drugiej strony, wielka niepewność – zarówno niepewność wielkich nadziei jak i wielkich obaw – żywionych przez wszystkie strony wewnątrzkościelnego konfliktu odpowiada za łapczywość, z jaką rzucamy się na te oznaki i z jaką wyszarpujemy je sobie rozpaczliwie szukając potwierdzenia, że papież (tym razem) nas nie zawiedzie.
Nie ma, niestety, ucieczki od tego niepokoju w sytuacji, w jakiej zostawił nas poprzedni pontyfikat. Nie możemy wiedzieć, czy Leon XIV nas nie zawiedzie. Możemy jednak starać się, aby nasza pewność co do tego, kim jest Leon XIV, rosła proporcjonalnie do jego słów i czynów i nie uprzedzała ich. Już teraz jednak ma on u mnie kredyt zaufania, który w gruncie rzeczy nie wynika z tego, kim był, ale kim się właśnie stał: papieżem.
Paweł Grad
Drogi Czytelniku, prenumerata to potrzebna forma wsparcja pracy redakcji "Christianitas", w sytuacji gdy wszystkie nasze teksty udostępniamy online. Cała wpłacona kwota zostaje przeznaczona na rozwój naszego medium, nic nie zostaje u pośredników, a pismo jest dostarczane do skrzynki pocztowej na koszt redakcji. Co wiecej, do każdej prenumeraty dołączamy numer archiwalny oraz książkę z Biblioteki Christianitas. Zachęcamy do zamawiania prenumeraty już teraz. Wszystkie informacje wszystkie informacje znajdują się TUTAJ.
(1991), członek redakcji „Christianitas”, dr filozofii. Autor książki O pojęciu tradycji. Studium krytyczne kultury pamięci (Warszawa 2017). Żonaty, mieszka w Warszawie. Strona autorska: pawelgrad.net