Komentarze
2025.01.17 21:07

Autobiografia Franciszka, czyli dlaczego papież nie może być psychoanalitykiem

Ten artykuł, tak jak wszystkie teksty na christianitas.org publikowany jest w wolnym dostępie. Aby pismo i portal mogły trwać i się rozwijać potrzebne jest Państwa wsparcie, także finansowe. Można je przekazywać poprzez serwis Patronite.pl. Z góry dziękujemy.

 

W doniesieniach o wydanej parę dni temu autobiografii papieża Franciszka moją uwagę zwróciły dwie rzeczy. Książka opisuje epizody w życiu o. Jorge Bergoglio SJ, kiedy korzystał z usług psychiatry. To pierwsza rzecz. Druga, to tradycyjna już, nomen omen, u Ojca Świętego krytyka – jak ujął to portal english.katholisch.de – „ultrakonserwatywnych przedstawicieli Kościoła, którzy nadal trzymają się tak zwanej mszy trydenckiej”.

Rekonstruuję dyskurs Ojca Świętego na podstawie angielskiej wersji książki (Pope Francis, Hope: The Autobiography, tłum. R. Dixon, Kindle Edition).Papież pisze tam o nas, „trzymających się tzw. mszy trydenckiej”, że sprowadzamy liturgię do ideologii, że jesteśmy sztywni, co często idzie w parze z „eleganckimi, kosztownymi szatami, wymyślnymi ozdobami, rokietami”, a nasza postawa nie jest „upodobaniem do tradycji” ani „powrotem do sacrum”, tylko „klerykalną ostentacją” (inaczej “kościelną wersją indywidualizmu”) i „sekciarską światowością”. Dalej, że zamiłowanie do wspomnianych wyżej strojów jego zdaniem skrywa w rzeczywistości „poważne zaburzenia, problemy afektywne, trudności w zachowaniu - osobisty problem, który może zostać [przez kogoś] wykorzystany”, zaś tradycjonalistycznie nastawieni kandydaci do stanu duchownego „ukrywają swoją osobowość w zamkniętych i sekciarskich środowiskach”; sprawiają też problemy w seminariach (Franciszek wspomina tu o czterech takich sytuacjach “w ostatnich latach”). A poza tym charakteryzuje nas jeszcze hipokryzja, wstecznictwo i utopijne podejście do przeszłości. No i wszystko to jest “intrygujące”/”dziwaczne” (curious)i „interesujące z socjologicznego punktu widzenia”.   

Istnieje moim zdaniem pewien nieoczywisty, ale jednak zauważalny związek pomiędzy terapią, na którą uczęszczał swojego czasu o. Bergoglio i jego podejściem do tradycjonalistycznie nastawionej części Kościoła. I nie, bynajmniej nie chodzi mi o to, że papież Franciszek cierpi na jakieś psychiczne zaburzenie, które wywołuje u niego antytradycyjną paranoję. Problem nie leży w tym, że Ojciec Święty ma coś nie tak z głową czy psychiką, tylko z tym, że – opierając się zapewne na jakichś elementach swojego wykształcenia, a być może również na własnym doświadczeniu udanej terapii (choć to oczywiście tylko domysł) – pozwala sobie na uprawianie pseudopsychologicznej analizy całej sporej i bardzo wewnętrznie zróżnicowanej części Kościoła, której wydaje się kompletnie nie rozumieć. Mało tego, robi to właśnie dlatego, że jej nie rozumie, że zachowania i postawy, które widzi, nie mieszczą się w jego kategoriach poznawczych. Ta pseudopsychologia służy jemu samemu jako narzędzie hermeneutyczne, dzięki któremu – że odwołam się do klasyki polskiej literatury – Stomil „rozumie” Artura. Tyle że Stomil jest jeden a Arturów tysiące, a w dodatku tylko niektórzy z nich, i to raczej nieliczni, są być może faktycznie Arturami. Dlatego „rozumienie” Papieża-Stomila ma z prawdziwym zrozumieniem tyle wspólnego, ile przysłowiowe krzesło elektryczne ze zwykłym krzesłem.

Napisałem wyżej, że papież pisze o „nas” to i tamto. W rzeczywistości, kiedy czytam doniesienia na temat zawartej w jego autobiografii krytyki tradycjonalistów, mam bardzo silne poczucie, że Franciszek nie opisuje tam „nas”, tylko jakieś mniej lub bardziej określone osoby, z którymi być może się w swoim życiu zetknął lub o których słyszał. Albo też – jak to było swojego czasu, kiedy „objechał” sycylijski kler za noszenie „babcinych koronek” – które widział na zdjęciach lub po prostu sobie wyobraża. W dodatku trudno oprzeć się przekonaniu, że ci, z którymi mógł mieć jakikolwiek realny kontakt, to byli głównie duchowni (już sam zarzut upodobania w wystawnych strojach na to wskazuje), którzy zresztą, wbrew jego paradoksalnie klerykalnemu wyobrażeniu, wcale nie muszą być głównymi protagonistami starań o powstawanie miejsc celebracji tradycyjnej liturgii. I te swoje spotkania, doświadczenia, skojarzenia czy imaginacje papież niefrasobliwie, za to z właściwą sobie apodyktycznością i przekonaniem o własnej słuszności i kompetencjach uogólnia na wszystkich „trzymających się mszy trydenckiej”. Chciałbym być dobrze zrozumiany. Nie twierdzę tutaj, że opisane przez Franciszka zjawiska czy tendencje z całą pewnością są wśród „nas” całkowicie nieobecne, choć ja sam miałbym zapewne problem ze znalezieniem wśród znanych mi tradycjonalistów kogoś, co do kogo byłbym pewny, że wpisuje się w pełni w papieskie „diagnozy”. Chodzi o to, że jest jakimś piramidalnym (!) błędem i kompletnie (!) nieuprawnioną redukcją tworzyć takie „psychoanalityczne” wyjaśnienia dla postaw, pragnień, poglądów, działań, upodobań i Bóg wie czego jeszcze całych grup katolików z różnych krajów, klas, grup społecznych, kultur, płci etc.

Pół biedy gdyby Franciszek tak nas sobie diagnozował dla własnego prywatnego Stomilowego „zrozumienia”. W pewnym sensie ograniczał się do tego w okresie przed wydaniem Traditionis Custodes (dalej: TC). Jego niegdysiejsze kazania z Domu św. Marty z powtarzającymi się filipikami przeciwko rygorystom, rozmowa z czeskimi biskupami w trakcie ich wizyty ad limina apostolorum (2014) czy opublikowany w 2016 r. wywiad, którego udzielił o. Antoniemu Spadaro SJ wskazywały, że tak nas właśnie postrzegał. Po TC tego rodzaju „diagnozy” Franciszek zaczął formułować w kategoriach rationale ograniczenia dostępu do liturgii w klasycznej formie i jasno wyrażonej woli docelowej eradykacji jej i ludzi do niej przywiązanych. Nie mam oczywiście pojęcia, jaki rzeczywiście udział w decyzji Ojca Świętego o wydaniu TC miały jego pseudopsychologiczne poglądy na pochodzenie tradycjonalistycznych postaw. On sam jednak wydaje się do jakiegoś stopnia widzieć tę swoją optykę jako coś, co stanowiło dla tej decyzji podstawę, a w każdym razie coś, co każe widzieć ją jako uzasadnioną. 

W tym sensie można powiedzieć, że mamy – „my”, w sensie: tradycjonaliści – horrendalnego pecha. Tak się bowiem złożyło, że osoba, której słowo stanowi w Kościele prawo, uznaje za całkiem właściwe i uprawnione, ba, wręcz potrzebne, bawić się w badacza, a w każdym razie diagnostę psychicznych zaburzeń i ukrytych motywacji pewnej części katolików i orzekać u nich psychopatologicznie ugruntowane postawy sztywności, rygoryzmu, klerykalizmu i upodobania do bogatych tekstyliów. A w celu, powiedzmy: neutralizacji tego zagrożenia, ogranicza dostęp do tradycyjnej liturgii wszystkim i dąży do generalnego zagłodzenia całego wewnątrzkościelnego ruchu jej zwolenników („wewnątrzkościelnego”, bo przecież tradycjonalistów „nieuregulowanych” to nie dotyka). Jako akademik zastanawiam się, czy gdyby Franciszek napisał artykuł w oparciu o swoje psychologiczne przeczucia i przesłał go do jakiegoś renomowanego czasopisma zajmującego się psychologią społeczną, to jakie dostałby recenzje? Jak zostałaby oceniona jego metodologia, próba badawcza, aktualność teoretycznych podstaw, zasadność wyciąganych wniosków etc. Ale co ja gadam!? Na nasze nieszczęście, on nie musi poddawać się w tej kwestii żadnym recenzjom, a swoich teorii testować. Ma za to cały Kościół, w którym może je sobie dowolnie wdrażać.  

Tomasz Dekert

Ten artykuł, tak jak wszystkie teksty na christianitas.org publikowany jest w wolnym dostępie. Aby pismo i portal mogły trwać i się rozwijać potrzebne jest Państwa wsparcie, także finansowe. Można je przekazywać poprzez serwis Patronite.pl. Z góry dziękujemy. 

 




Tomasz Dekert

(1979), mąż, ojciec, z wykształcenia religioznawca, z zawodu wykładowca, członek redakcji "Christianitas", współpracownik Fundacji Dominikański Ośrodek Liturgiczny.