Ten artykuł, tak jak wszystkie teksty na christianitas.org publikowany jest w wolnym dostępie. Aby pismo i portal mogły trwać i się rozwijać potrzebne jest Państwa wsparcie, także finansowe. Można je przekazywać poprzez serwis Patronite.pl. Z góry dziękujemy.
W jeszcze nie napisanej książce o korozji chrześcijaństwa - a więc o tym dlaczego tu i tam zostaje ono nadgryzione przez ideologie postchrześcijaństwa1 - chciałbym pokazać jak każdorazowe tąpnięcie powstaje wskutek pewnej nieszczęsnej koincydencji. Wedle klasycznego przykładu z końca średniowiecza (z tych słynnych "okolic roku 1300", jak to ujął Voegelin) tąpnięcie przychodzi wtedy, gdy najpierw rozsypuje się na jakiś czas teologiczny i filozoficzny intellectus fidei, a potem ma miejsce kryzys autorytetu-władzy - i w końcu wybuch zgorszenia moralnego. Jest więc tu, jak wiadomo i jak widać, trzech jeźdźców, którzy obwieszczają zapaść.
Ogół kojarzy kryzys tylko z tym ostatnim, czyli moralną zgnilizną - lecz problem zawsze jest w tym, że widoczna dla wszystkich katastrofa obyczajowa stanowi tylko ostatnim moment przed tąpnięciem i rozpadem. Tak naprawdę zresztą kompromitacja moralna to tylko kumulacja nieszczęść wynikłych z braku skutecznej naprawy wcześniejszych długotrwałych defektów, w umyśle i w rządzie.
Tak zapewne jest i dzisiaj. Ośmieszani - niestety w swoim czasie i przez Jana XXIII, i przez innych, mniej świętych rzeczników soborowej "wiosny Kościoła" - tzw. prorocy nieszczęścia prorokowali trafnie: w chwili, gdy wielu uważało, że po II wojnie światowej przychodzi na Zachodzie prosperity serdecznego przymierza katolicyzmu i liberalizmu, ruszały właśnie ciche młyny ostatniego etapu aktualnego kryzysu. Kryzysu, który miał nas wszystkich przerazić i dotknąć swoimi owocami i ponurymi tajemnicami kilkadziesiąt lat później, gdy wypaliły się już kandelabry "nowej wiosny Kościoła".
Wykpieni lub zlekceważeni "prorocy nieszczęścia" raczej nie byli wszechwiedzący, bywali w różnych sprawach po ludzku ograniczeni i nudni, jak ta Herbertowska staruszka w kapeluszu Armii Zbawienia. Mieli jednak zwykle dobrą intuicję w jednej sprawie: że to, co na początku wieku XX zostało zdefiniowane jako kryzys intelektualny modernizmu, nigdy nie zostało przezwyciężone; jedynie odganiano trochę kijami potępień kościelnych problem, który infekował powoli wszystkich, niezależnie czy tego chcieli czy nie. Problem był intelektualno-duchowy, a nie dyscyplinarno-moralny, więc nie wystarczyło wziąć dobrą kąpiel i mocniej chwycić za różaniec.
Niestety jednak - a tu już "prorocy nieszczęścia" mocno byli poróżnieni między sobą - nie było jasne, którą drogą leczyć ów intelektualno-duchowy kryzys. Była droga "antymodernizmu", polegająca na... ostrzeganiu przed modernizmem oraz odbieraniu wielokrotnych przysiąg antymodernistycznych i aktualizowaniu niebotycznie rozbudowanego Indeksu ksiąg zakazanych. Miała ona też, w tejże szkole antymodernizmu, nieco mocniejszą stronę w postaci kultywowania racjonalności metafizycznej, w związku z ponownym odkryciem Akwinaty. Była też odmienna droga, tzw. nowej teologii, której mocną stroną było głębsze "sięganie do źródeł", w starożytności liturgiczne i patrystyczne, czyli przed scholastykę i arystotelizm chrześcijański. Jej stroną znacznie słabszą było zauroczenie filozofią podmiotu i właściwym jej "zwrotem antropologicznym", albo w ogóle poszukiwanie jakiejś "wielkiej wizji" z pozorami naukowości, w stylu Teilharda.
W sumie kościelny, rządzący antymodernizm nieszczęśliwie skoncentrował się na zwalczaniu nieco na ślepo "nowej teologii", tak jakby to przez nią i dzięki niej zaistniał i trwał problem modernizmu. Koniec końców w dobie około Vaticanum II przyszedł wybuch, który Maritain nazwał, jakże słusznie, kryzysem tak wielkim, że przy nim modernizm był tylko katarem.
Gdzie jednak przy tym następny "jeździec Apokalipsy", czyli kryzys władzy? Władza - papieska - pozornie od wieków nie miała się tak dobrze w swej mocy egzekutywnej i skupianiu codziennej uwagi wiernych oraz świata, jak w czasach Vaticanum I i potem, w niezwykłej ultramontańskiej kontynuacji "papalizmu" od wersji monarchistycznej à la Pius IX, aż do obecnego "populizmu" papieskiego à la Franciszek.
Sprawa ta wymaga nieco szerszego naświetlenia - i z całym przekonaniem mogę takie polecić, w książce Tomasza Rowińskiego pt. Turbopapiestwo2. Przez wieki bycie katolikiem (a nawet bycie Kościołem katolickim) związane było ze specyficznym i pożytecznym ćwiczeniem w powściągliwości: trzeba było ćwiczyć się w znoszeniu i szanowaniu urzędu Piotrowego, mimo że nigdy nie było to na dłuższą metę wygodne (kiedyś kard. Ratzinger przypominał uwagę klasyka liberalnego protestantyzmu v. Harnacka, że zasada prymatu papieskiego co prawda jest uzasadniona, "ale niewygodna"). Chodziło głównie o ćwiczenie w cierpliwości: młyny Rzymu mielą powoli. Akceptacja papieża przecinała wątpliwości, ale tym bardziej nerwowy mógł być czas, gdy Rzym zwlekał z akceptacją. Powolny jak starzec, nieco gruboskórny jak Rybak, papieski Rzym nie spieszył się, powoli obracał w dłoniach sprawy, od których niekiedy zależały pilne potrzeby duchowe i ambitne kariery.
Żeby to znieść, trzeba było być katolikiem. Bez żartów: cierpliwość w czekaniu na powolnego Piotra była ważnym i owocnym ćwiczeniem duchowym.
Ale pewnego dnia to zaczęło się zmieniać. Co prawda wymóg cierpliwości pozostał, ale obok niego zaczął rosnąć inny: wymóg entuzjazmu. Nie trzeba przekonywać, że to zupełnie inna konkurencja.
Wymóg entuzjazmu podnosi też poprzeczkę temu kto ma entuzjazm wywoływać. Owszem, już dawno pobożna ekscytacja zwała następcę Piotra (i wikariusza Chrystusa) "słodkim Jezusem na ziemi", ale w praktyce znaczenie tego tytułu można było przyjmować z rozsądną proporcją teologiczną i z podobnym realizmem, co inne elementy grandioznej tytulatury. Jednak wszystko to zyskuje inny shift w ultramontańskiej nowoczesności. Trudno i darmo, papieże muszą się bardziej dawać chwalić, a więc także pokazywać nowe zakresy swych mocy.
Duch Boży ochronił Kościół katolicki przed porywami tego powiewu w płaszczyźnie doktryny: dogmat o prymacie i nieomylności biskupa Rzymu - choć przeprowadzany na Vaticanum I w atmosferze monarchistyczno -ultramontańskiej - został zdefiniowany bez przesady i zgodnie ze zdrową nauką. Ale - jakże dobrze i jakże mocniej wiemy to my po Vaticanum II - dokumenty to jedno, a "duch Soboru" to drugie. "Duch Soboru" Watykańskiego I co prawda mocniej był kiełznany przez bezlitośnie precyzyjne definicje, jednak kto miał zabronić temu i owemu podbijania bębenka, aż do postawienia na jednej płaszczyźnie "trzech bieli": Eucharystii, Maryi i... Papieża. To nadal zresztą nie musiało znaczyć błędu, chociaż przybliżało do niego, a w każdym razie uruchamiało żywioły o nieprzewidzianej mocy. Papież bywał teraz trochę królem zastępczym sierot monarchistycznego legitymizmu - i w ich oczach, jak w “O papieżu” de Maistre'a - stawał się po prostu "zasadą katolicyzmu". Tyle że miał być przy tym kwintesencją czegoś dla tych ludzi bodaj o wiele ważniejszego: zasady monarchicznej, ujętej w maksymalnym absolutyzmie suwerenności.
Nie sądzę, by kiedykolwiek następcy Piotra wzięli do siebie całą tę monarchistyczną "ewangelię", lecz nie wykluczam, iż bywali wobec jej wymagań tak ulegli jak papieże średniowiecza bywali ulegli wobec swoich politycznych patronów, cesarskich czy królewskich. Bywali trochę, czasami na tyle żeby zaspokoić poczucie niektórych, iż rozważając zasadę suwerenności dotknęli istoty papiestwa.
Tworzyło to pewien kierunek podziwów i wymagań - profil papieży oczekiwanych. Przy tym wcale nie oznaczało to, że zza profilu "papieża-konserwatysty" nie mógł wyłonić się profil "papieża-proroka wolności". Wyłonił się, mniej więcej w tym samym czasie co pierwszy, bardziej widoczny: w pismach gorliwego ultramontanina-liberała (sic) księdza de Lamennais szkic papieża, wodza ludów, nabierał barw i żywości.
Tę historię trzeba kiedyś opowiedzieć z większą uwagą - ale na razie pozostańmy na linii krótszego przeglądu czynników w przemianie oczekiwań względem biskupa Rzymu.
Zatem: zamiast czekać, jak święty Jan przy wejściu do Grobu, na zasapanego Piotra-Rybaka, trzeba z zachwytem nadążać za nim, być blisko żeby ucieszyć się tym jak stąpa, spaceruje, przemawia w radiu, etc. etc. Papież zawsze na czele naszego peletonu, wyznacza trendy - idźmy za metaforą kolarską - także w koszulkach i przerzutkach. Jedynym co ma prawo wysunąć się "przed szereg" jest właśnie entuzjazm: entuzjazm przyjmie każdy ruch lidera peletonu.
Napięcie oczekiwań wobec człowieka w bieli na Watykanie urosło potężnie. Podczas gdy tak wiele rzeczy wiary dookoła ulegało oczyszczeniu z niepotrzebnej "magii", pozycja Papieża pozostawała w obłokach magii i zwischenrufów, zastępujących teologię prymatu Piotrowego, przecież uważnie i z posłuszeństwem Objawieniu sprecyzowaną dość niedawno w dogmacie Vaticanum I. Tymczasem, wbrew trzeźwości sądu, którą musi mieć w tej sprawie i teolog, i historyk Kościoła, mamy wciąż w użyciu prawdziwie magiczną opowieść o wskazywaniu papieża przez Ducha Świętego na konklawe, a w konsekwencji - także magiczną, rozszerzaną względem zdrowej nauki wizję tajemniczych wizjonerskich zdolności papieży, np. w wyznaczaniu całemu Kościołowi tego co ważne i nieważne. Argument z fideizmu papolatrii przestał być pobożnym dodatkiem do Katechizmu, raczej stał się strzelbą do odwracania gdzie zechce mocna ręka.
Ale władza potężna, jakby omnipotentna w przestrzeni duchowej, przyćmiewająca ordynariuszy jak wielkie drzewo przygłusza (zastępuje?) mniejsze drzewka, to władza łatwo się dewaluująca, obciążona oczekiwaniami trudnymi do obsłużenia w odpowiedzialny sposób. Jakże dobrze wiedział to Benedykt XVI, przenikliwy rzecznik rzetelnej teologii katolickiej, wchodzącej zręcznie i bez kompleksów w prawdziwą debatę z nowoczesnością. Papież ten poznał dobrze bagienny charakter obecnej zapaści Kościoła. A jeśli pozostawił nam gest odejścia zamiast spektaklu tonięcia, to przede wszystkim jednak zostawił swoją teologię "hermeneutyki reformy" i diagnozę "dyktatury relatywizmu". To on również ostrzegał przed złym końcem ryzykownej absolutyzacji władzy najwyższej w Kościele.
Trzeba było jednak dopiero Franciszka, a więc niemal otwarcie bezceremonialnego oderwania władzy stanowienia od chęci uzasadniania i wagi prawdziwości, żeby wprowadzić papiestwo w prawdziwy karambol: jest to sytuacja, w której jedni, zatrzaśnięci w Franciszkowym rollercoasterze "synodalności", sami już się skazali na entuzjastyczną papolatrię bez odwołania; inni - sam się wśród nich sytuuję - są trochę jak trzeźwi na wiejskiej dyskotece, to znaczy cokolwiek by mieli do dorzucenia, i tak są podejrzani i "poza" (poza tym czymś, nie wiadomo poza czym, bo granice są niesprecyzowane), i rzeczywiście są jacyś tacy "niezaproszeni". Nie może być dla nikogo dziwne, że w przeddzień "synodu o synodalności" ręka papieska wykonała egzekucję wykluczenia - trochę realną, a bardziej symboliczną - na tradycjonalistach, czyli jednej z łatwiejszych do namierzenia grup owych "zbyt trzeźwych" na Franciszkowym bankiecie.
Być może więc balon tak potężnie nadmuchany musi już jedynie pęknąć w wielkim i widocznym kryzysie kompromitacji władzy. Jednak nie pęka, jedynie wydaje co jakiś czas odgłosy wskazujące na treść raczej nadętą wolą rządzenia "po swojemu", niż natchnioną gotowością słuchania długiej Tradycji wiary. Wiadomo: nie hukiem, lecz piskiem.
Wewnętrzna kompromitacja najwyższej władzy jest obecnie faktem w znacznym stopniu spełnionym - i dostrzeganym przez już nie tak niewielu spośród uważnych katolików. Ale jest to kompromitacja w płaszczyźnie służby wierze Kościoła. Natomiast dla znacznie większej rzeszy sprawą mocniej odczuwaną jest nieudolność w reakcji na kryzys uwidocznienia zbrodni pedofilskich: mimo całkiem realnych wysiłków zażegnania tego zgorszenia, postać Franciszka (a teraz i jego "wezyra" kard. Fernandeza) łączy się już z przypadkami niewytłumaczalnego "krycia swoich" i zastanawiającego braku adekwatnych reakcji w sprawach typu (b.) współbrat-mistrz Rupnik.
Do tej oczywistej niejasności dochodzi jeszcze cała ta niepokojąca wielu katolików dwuznaczność papieskich gestów poparcia dla moralnej normalizacji zachowań wpisanych w ideologię politycznego ruchu homoseksualnego, z zawsze uśmiechniętą buźką ojca Martina SJ. Nie wszyscy bowiem, o dziwo, dali się zagadać tym, że Katechizm jest już przestarzały w tej sprawie, razem z całym jednoznacznym oraz przemyślanym magisterium i dyscypliną Kościoła. Rozbieżność także w tej sprawie - między dmuchaną gestami "rewolucją czułości" i nauką Kościoła czerpiącą z logosu Objawienia - jest ważnym momentem w odgradzaniu się ekipy Franciszka od akurat tej grupy wiernych, którzy nie wiążą swojej tożsamości z żadną ludzką charyzmą. Od wiernych, którzy rozumieją, że nie są "od Franciszka" czy kogoś innego "wskazanego przez Ducha Świętego", i że nie poszukują też jakiejś "innej lepszej ewangelii" przyniesionej w kadzidle przez medialnych aniołów - lecz że wystarczy być od Chrystusa oraz trwać i owocować w wierze apostolskiej Kościoła.
W istocie więc wszyscy trzej jeźdźcy katastrofy są już nie u bram, lecz w mieście. To będzie ciężka i może długa noc - z kolejnymi wodzirejami opinii publicznej odkrywajacymi "nowe lepsze chrześcijaństwo", z bijącymi się na ślepo, pozbawionymi wspólnego autorytetu dobrymi ludźmi czy nawet świętymi po różnych stronach różnych sporów, z cichymi i głośnymi apostazjami zwłaszcza tych, którym chodzenie do kościoła przestanie się kalkulować, ale i tych oczywiście, którzy gubią się już pod naporem trzech jeźdźców.
Jeśli każdy głęboki kryzys Kościoła jest partycypacją w wielkim przejściu apokaliptycznym, trzeba pamiętać, że do jego okropności należy zawsze i to, że wraz z przedłużaniem się tego mglistego i duszącego ucisku nawet najmocniejsi w wierze będą dosięgani wyziewami zwątpienia - tak trującymi, że gdyby czas tego doświadczenia nie był skracany, i oni przepadliby, nawet przy wielkim staraniu o bezpieczeństwo w tym co najważniejsze. Dlatego pozornie niemożliwe do dobrego zakończenia kryzysy jednak kończą się - dzięki świętym, którzy w największych ciemnościach przestawali się w nie wpatrywać, natomiast starali się codziennie wykonać dobrze te dzieła wiary, które wynikały z ich powołania. Ludzie tworzący "zdrowy ruch oporu".
O owym "zdrowym ruchu oporu" miałem okazję mówić jakiś czas temu do tych, którzy chcieli słuchać, głównie spośród tzw. "katolików bez papierów"3. Nie jest to w żadnym razie pomysł na załatwienie sprawy kilkoma stanowczymi oświadczeniami, ale też nie zachęta do gnicia w rozczarowaniu i złości. Tak jak w już niejednym Wielkim Kryzysie - licząc przynajmniej od tego ariańskiego - wielu ludziom żyjącym dzisiaj wydaje się, że spotyka ich najgorsze i nie do wyobrażenia. Nie trzeba jednak nie doceniać ciężkich prób naszych praojców. Każdy ma swoją próbę, a próby pokoleń Wielkich Kryzysów są oczywiście szczególnie ciężkie. Trzeba więc nie tracić zbyt wiele czasu na liczenie "bomb", które spadają na naszą wiarę - a nauczyć się żyć tym, co nam dano z prawdziwego nieba jako "mannę i przepiórki" w drodze do życia wiecznego.
Wieczorem w oficjum komplety czytamy z Listu św. Piotra jedyne ostrzeżenie warte codziennego powtarzania: "Trzeźwymi bądźcie i czuwajcie, albowiem przeciwnik wasz, diabeł krąży jako lew ryczący, szukając kogo by pożarł. Przeciwstawiajcie się mu mocni w wierze".
Paweł Milcarek
1 “Christianitas”, nr 78, 2019, temat numeru: Czym jest postchrześcijaństwo?
2 T. Rowiński, Turbopapiestwo. O dynamice pewnego kryzysu, Dębogóra 2022.
3 P. Milcarek, “Życie bez papierów”. Katolik i Kościół po “Traditionis custodes”, “Christianitas”, nr 83-84, 2021.
Drogi Czytelniku, prenumerata to potrzebna forma wsparcja pracy redakcji "Christianitas", w sytuacji gdy wszystkie nasze teksty udostępniamy online. Cała wpłacona kwota zostaje przeznaczona na rozwój naszego medium, nic nie zostaje u pośredników, a pismo jest dostarczane do skrzynki pocztowej na koszt redakcji. Co wiecej, do każdej prenumeraty dołączamy numer archiwalny oraz książkę z Biblioteki Christianitas. Zachęcamy do zamawiania prenumeraty już teraz. Wszystkie informacje wszystkie informacje znajdują się TUTAJ.
(1966), założyciel i redaktor naczelny "Christianitas", filozof, historyk, publicysta, freelancer. Mieszka w Brwinowie.