Duchowość
2018.12.22 14:41

Złamane serce jest najlepszą częścią mnie

„Hear me, O God! A broken heart is my best part”[1] – pisał Ben Jonson w Hymnie do Ojca. „Usłysz mnie, o Boże! Złamane serce jest najlepszą częścią mnie”. Być może dobrze jest przetłumaczyć my best part jako „najlepszą część mnie”; jest to lepsze niż „moja najlepsza część”, bo przecież w złamanym sercu odsłania się jakaś nowa, nieznana dotąd głębia ja. Człowiek doświadcza wówczas samego siebie jako „istnienie pęknięte”. Zresztą w dalszej części wiersza Jonson dziękuje za ten niechciany stan, ponieważ ostatecznie niesie on ratunek.

Dla ludzi upadek i łzy mogą znaczyć po prostu słabość; niewiele mniej, niewiele więcej. Obecność osoby zdruzgotanej, powalonej na ziemię zazwyczaj nie jest czymś upragnionym przez innych, ponieważ przypomina, jak wiele złudzeń potrzeba, aby spokojnie żyć i czuć się dobrze. Ale dla Boga ludzka bezradność staje się zawsze momentem siły. Odsłonięta zostaje wówczas nagość człowieka, jego niekłamane oblicze, aby w bólu tracenia ujawniło się również podobieństwo „złamanego serca” do złamanego na pół Ciała Chrystusa. Dzieje się to na każdej Mszy świętej: bezsilność ukrzyżowanego Boga wychodzi naprzeciw bezsilności człowieka, a to spotkanie daje ocalenie. Zapewne dlatego Ojciec – wydawałoby się – nie oszczędza swoich dzieci, dopuszczając pokusy i przeciwności, które po ludzku przytłaczają. Można wręcz odnieść wrażenie, że Pan upodobał sobie ciernie dla ciała (por. 1 Kor 12,7), wołanie ubogiego (por. Ps 34,7) albo trędowatych dla świata (por. Mk 1,40-45). Nie w tym sensie, aby potrzebował poniżenia człowieka. On pragnie dotrzeć do tego, co w Jego stworzeniach najszczersze i najprawdziwsze. Ta „najlepsza część” wyłania się wszakże dzięki „złamanemu sercu”. Pojawia się wówczas szczelina, przez którą wchodzi łaska. Zwłaszcza wtedy, gdy wierny spotyka się sam na sam z Panem Jezusem pod postacią złamanej hostii.

To prawda, że Kościół od zawsze kultywował pamięć o słabości człowieka. Ale należy dobrze zrozumieć, czym ona tak naprawdę jest i dlaczego okazuje się tak ważna. Sakramentem „złamanego serca” jest chociażby spowiedź. Wyznanie grzechów i przyjęcie przebaczenia staje się właśnie tym momentem, w którym człowiek powinien porzucić pozory oraz próżną wolę panowania, aby następnie nauczyć się prostego aktu przyjęcia. W ten sposób można rozumieć to, co się dzieje przy kratkach konfesjonału, zwłaszcza jeśli wziąć pod uwagę postawę, która od zawsze kryła się pod pojęciami „skruchy” albo „pokory”. Nawet „upokorzenie”, tak szorstkie dla ucha, kiedyś znaczyło coś innego, niż sądzi się współcześnie. Prawdziwa pokora nigdy nie wiązała się bowiem z przygnębieniem, myśleniem o samym sobie źle, ani niepewnością. Oznaczała raczej poddanie się prawdzie, wbrew kłamstwu, które czasem uspokajało, a innym razem dręczyło niezrealizowanym snem o potędze i samoadoracją. Pokora, podobnie jak umiarkowanie w jedzeniu i piciu, jest po prostu umniejszeniem apetytu, przez który nadmiernie rozrasta się ludzkie ja. Natomiast „upokorzenie”, w sensie, w jakim mówili o nim mistrzowie duchowości, było pobudką do pokory, czyli do nabrania właściwej miary bycia w świecie: jestem chcianą przez Boga częścią stworzenia, ale dzieło stworzenia nie sprowadza się do mnie. Czasem ta świadomość przychodzi przez „łamiące” doświadczenia. Jak mówił Psalmista: Dla mojego dobra byłem utrapiony, abym się nauczył ustaw Twoich (Ps 119,71).

Nadchodzi najbardziej intymna część Mszy świętej: przyjęcie Pana Jezusa pod postacią kawałka chleba. Ale zanim to się stanie, należy uklęknąć przed złamaną na pół hostią[2], a następnie przemóc dumę i pomodlić się słowami: Domine, non sum dignus… „Panie, nie jestem godzien, abyś przyszedł do mnie, ale powiedz tylko słowo, a będzie uzdrowiona dusza moja”[3]. Tak, potrzebne jest świadome wyznanie własnej niegodności. Czy naprawdę oznacza ono jednak – jak chcieliby niektórzy, zwłaszcza nieprzychylni katolicyzmowi – pławienie się w poczuciu nieustannej winy? Przecież wszystkie grzechy zostały już zapomniane w zaciszu konfesjonału. Teraz ma miejsce zaczynanie na nowo. Pismo mówi, że rozważny zło widzi, ale zaraz potem odwraca się od niego (Prz 22,3), aby pójść naprzód, zapominając o tym, co za mną, a wytężając siły ku temu, co przede mną (Flp 3,13). A więc non sum dignus mówi, że największa nawet ludzka godność nie jest w stanie kupić Bożej przychylności. Samo dignum oznacza, że ktoś zasługuje na coś z racji swoich cnót i szlachetnego urodzenia; coś się komuś należy. Ale inaczej jest z Chrystusem. Relacja z Nim nigdy nie będzie kwestią własnej godności, ale wyłącznie „najlepszej części” serca. I być może to jest najtrudniejsze dla współczesnego człowieka: wcale nie rzekome przypominanie o popełnionych winach, ale porzucenie ludzkiej kontroli, poddanie się i przyjęcie postawy, w której otrzymuje się miłość tak po prostu, wcale nie dlatego, że się na nią zasłużyło albo zapracowało[4].

Wiersz Bena Jonsona kończy się dziękczynieniem. Dobrze, że Bóg łamie przekonanie o tym, że zawsze należy być silnym. Przed Nim nie trzeba udawać, że nie jest się prochem; nie trzeba wstydzić się swojej nagości i upadku, nie trzeba imponować. Będąc sam na sam z Najświętszym Sakramentem nie potrzeba nawet bać się łez goryczy, ani momentu słabości. Bóg chce takie „istnienie pęknięte”, aby zaczynać na nowo; nie gorszy się nim tak, jak bywa, że gorszą się ludzie. Eucharystia, czyli jedna z nazw Mszy świętej, to także greckie słowo na oznaczenie „dziękczynienia”. I gdyby nie „złamane serce”, spotkanie ze złamanym chlebem, czyli Ciałem Chrystusa, nie byłoby tak głębokie.

Michał Gołębiowski

[1] B. Jonson, A Hymn to God the Father [w:] tegoż, The Complete Poems, oprac. G. Parfitt, London 1996, s. 124.

[2] W trakcie Mszy świętej przed komunią kapłan łamie na pół Ciało Pańskie pod postacią Hostii. Unaocznia to „złamane” życie Jezusa Chrystusa, które On sam oddał i wydał na ofiarę dla ratunku wszystkich ludzi.

[3] Po łacinie modlitwa ta brzmi w całości: Domine, non sum dignus ut intres sub tectum meum, sed tantum dic verbo, et sanabitur anima mea.

[4] Kościół katolicki oczywiście naucza o potrzebie współdziałania z łaską za pomocą uczynków. Nie wystarczy sama wiara, jeżeli nie żyje się w zgodzie z nią, postępując tak, jak nakazuje przykazanie miłości. Dzięki temu dobre uczynki i zasługi mogą „wyjednywać” miłość Boga. One wszystkie są jednak wtórne względem darmowej łaski Boga. Najpierw przychodzi Chrystus, a dopiero później człowiek dokłada swoich starań, aby współpracować z łaską: Pociągnij mnie za sobą, pobiegnijmy (Pnp 1,4). Oblubienica mówi najpierw pociągnij mnie, a następnie pobiegnijmy. Innymi słowy: wolność i odpowiedzialność człowieka oznacza, że jest on zdolny do wyboru między dobrej i złem, a więc również potrafi podążać drogą doskonałości (KKK, par. 1732). Pan Jezus mówił jednocześnie: Kto trwa we Mnie, a Ja w nim, ten przynosi owoc obfity, ponieważ beze Mnie nic nie możecie uczynić (J 15,5). Ponieważ do wszystkich dobrych uczynków uzdania człowieka Bóg, sprawca i chcenia, i działania (Flp 2,13), w zasługach wiernych można owoc jedności łaski i wolnej woli (KKK, par. 2006-2011).


Michał Gołębiowski

(1989), doktor nauk humanistycznych, filolog, historyk literatury, eseista, pisarz, tłumacz. Stały współpracownik pisma „Christianitas”. Autor książek, m.in. „Niewiasty z perłą” (Kraków, 2018) czy „Bezkresu poranka” (Kraków, 2020), za którą został uhonorowany Nagrodą Specjalną Identitas. Jego zainteresowania obejmują zarówno dawną poezję mistyczną, jak również kulturę tworzoną w atmosferze tzw. „śmierci Boga” oraz dzieje ruchów kontrkulturowych lat 60. XX wieku.