Recenzje
2016.02.18 13:27

Voltaire Hebdo

Pobierz pdf

Voltaire, Słownik filozoficzny,przekład i wstęp M. Skrzypek, Fundacja Augusta hr. Cieszkowskiego, Warszawa 2015, s. 428 + LXXII

 

Gdyby Wolter żył dzisiaj, prawdopodobnie wydawałby wolnomyślicielskie pismo z karykaturami Mahometa, Jahwe i Trójcy Świętej. Nie dlatego, że był ateistą, bo nie był. Wolter ze Słownika filozoficznego jest publicystą, to znaczy jego pisma mają powodować bezpośrednie skutki społeczne i służą określonej sprawie – uwolnieniu życia społecznego od przemocy, to znaczy od religii fanatycznej (z taką właśnie prostotą przebiega to równanie u Woltera). Czysta perswazja stoi w tej publicystyce wyżej niż argument. Słownik filozoficzny jest małą Encyklopedią, która zresztą też była formą publicystyczną. Jest on kompilacją krótkich tekstów, czasem przebranych w szaty erudycyjnej rozprawki, czasem mających formę bajki lub anegdoty.

Dlatego tak dobrze mieści się on w poetyce karykatury. Słownik jest pełen ironicznego, prawie zawsze skandalizującego dowcipu. Jeśli coś jest tu męczące, to płytkość wywodu, natomiast na pewno nie jego zawiłość. Słownik filozoficzny miało się czytać jak gazetę lub „literaturę toaletową”: na wyrywki, w przerwie w pracy, pod prysznicem (w czasach Woltera były już prysznice?). Jest to więc rodzaj salonowej mnemotechniki, coś jak – to inne dobre porównanie – Mini wykłady o maksi sprawach: lektura do liberalnych oświeconych, zbyt sublime na to, by czuć się częścią gminu, ale zbyt zajętych, by dojść do mądrości drogą żmudnego studium. Nabyte dzięki takiej ekspresowej lekturze wiadomości z zakresu sceptycyzmu stosowanego można natychmiast użyć w dyskusji ze swoimi mniej oświeconymi współobywatelami; wykorzystać w bezkompromisowej i brutalnej (bo preferującej perswazję przed argumentem) walce o tolerancję. Wolter (tu inaczej niż Kołakowski) umiejętnie podlizuje się swoim czytelnikom i oddaje im za darmo tytuł prawdziwych uczonych: „książkę tę winni jednak czytać ludzie oświeceni; pospólstwo nie jest przygotowane do przyswajania sobie takowej wiedzy” (s. 5). Oświecenie nie jest nagrodą za długie poszukiwanie prawdy. Wystarczy znienawidzić przemoc i jej źródło: zabobon.

Religia i przemoc – dzieło Woltera krąży wokół tego jednego tematu. Wolter chce stworzyć nowe społeczeństwo, wolne od przemocy, która, jego zdaniem, zawsze zaczyna się od fanatyzmu, czyli absolutyzacji jakiegoś partykularyzmu przeciwko uniwersalnym prawom ludzkości. Fanatyzm jest herezją nowoczesności: wyborem części przeciwko całości. Ukazaniu zgubnych, bo pełnych przemocy, skutków tej herezji służą pieprzne dowcipy i karykatury księży – tak jest u Woltera, tak bywa i dziś. Ortodoksją jest doktryna tolerancji, tylko ona bowiem wydaje się gwarantować zachowanie całości: integralności życia wszystkich ludzi; tylko ona wydaje się zabezpieczać ich współżycie.

Domyślną religią przemocy jest, rzecz jasna, rzymski katolicyzm – waldensi, protestanci, Arabowie, żydzi, a nade wszystko ukochani przez Woltera socyjanie, występują w Słowniku przede wszystkim jako ofiary katolickiej przemocy. Pod hasłem Męczeństwo czytamy: „czy chcecie mieć sprawdzone porządnie barbarzyństwo, stwierdzone dobrze piękne masakry, strumienie krwi, które rzeczywiście spłynęły z ojców, matek, mężów, żon, dzieci przy piersi, których ciała zostały złożone jedne na drugich; potworni prześladowcy, szukajcie tych prawd jedynie w waszych annałach: znajdziecie je w wyprawach krzyżowych przeciwko albigensom; w masakrach w Mérindol i Cabrières, w strasznej rzezi w Noc świętego Bartłomieja, w masakrach popełnionych w Irlandii i na waldensach w dolinach Vaud” (s. 307). Uderzając w kult męczenników, Wolter rozmontowuje „najwyższą mądrość ewangelicznego opisu męki”. Chrześcijaństwo nie jest już ostatecznym Objawieniem i przekroczeniem pogańskich religii przemocy. Jest religią przemocy par excellence, w której przemoc religijna jest naprawdę groźna, bo wspiera się na „naukowym” autorytecie teologii. To ona zapewnia katolikom fanatyczną determinację[1].

Są jednak w Słowniku fragmenty, w których spogląda się z pogardą z piedestału „cywilizacji” również na inne religie. Dużo miejsca poświęca się historii „Żydów, naszych mistrzów i naszych wrogów, w których wierzymy i którymi gardzimy” (s. 10). Swoje hasła mają patriarchowie Żydów, tej „koczującej hordy Arabów”: Adam, Abraham, Mojżesz, Juda, Jefte czy Dawid. Wykpiwana jest ich rozwiązłość, nieuczciwość oraz barbarzyństwo, zaznaczające się w stosowaniu religijnie uzasadnianej przemocy. Wolter nie oszczędza więc żadnej religii, a jeśli przelotnie wypowiada się pochlebnie o którejś z nich, to tylko po to, by przeciwstawić jej inną. Ostatecznie więc żadna z nich nie może być pewna swojego losu w tolerancyjnym społeczeństwie Woltera.

O tym, jak miałoby ono wyglądać, dowiadujemy się zresztą przy okazji pewnej osobliwej wzmianki o muzułmanach: „jeżeli macie u siebie dwie religie, to będą sobie skakać do gardła; jeżeli macie trzydzieści, będą żyły w spokoju. Zobaczcie Wielkiego Turka: rządzi gebrami, baniamitami, chrześcijanami greckimi, rzymskimi, nestorianami. Pierwszy z nich, który wszcząłby tumult, zostałby wbity na pal, a reszta żyłaby w spokoju” (s. 410). Jest to swoiście rozumiany multikulturalizm; przekonanie, że odpowiednia ilość różnych religii przechodzi w nową jakość ich współżycia. Wrogów nie może być więcej niż dwóch. Gdy jest ich więcej, każdy z góry godzi się na status mniejszości. Ale nad tą samoregulującą się harmonią tolerancji i tak czuwać musi naga przemoc. Nie wydaje się przypadkiem, że upragniona wolność od przemocy sama potrzebuje przemocy legalnej, by zostać utwierdzona. Miłośnik tolerancji śni o azjatyckim palu, na którym zawisną wrogowie pokojowego współżycia. Hipokryzja? Raczej kłamstwo prześladowców. Przemoc jest tu przeszkodą, która pociąga, a im bardziej próbuje się ją oddalić, tym bardziej fascynuje i się narzuca. A to dlatego, że nie rozumie się jej istoty.

Od dzisiejszych zwolenników multikulturalizmu[2] różni Woltera fakt, że nie ma on ciągotek politeisty. Marzenie o trzydziestu religiach nie jest dla niego marzeniem o trzydziestu bogach: „Ja myślę odwrotnie, a mianowicie zaczęto najpierw uznawać jednego Boga, a następnie ludzka słabość przyjęła istnienie wielu […]” (s. 368). Wolter, jak powiedziałem, nie chce być ateistą: ateizm wydaje mu się być zbyt szkodliwy społecznie (por. s. 48-53). Autor Słownika jest typowym wyznawcą boga moralności – boga, który musiał umrzeć na anemię w kolejnym stuleciu. Deista, którym był Wolter, musi być monoteistą. O jego Bogu nie można powiedzieć nic poza tym, że jest uosobionym systemem wartości tolerancyjnego libertyna. To znaczy jest idolem, totemem. Jest Bogiem rozumu, jednakże rozum ten to nie kosmiczny logos, a zdrowy rozsądek oświeconych obywateli republique des lettres.Jeden Bóg, którego nie ujmuje żadna z religii instytucjonalnych, a który pojawia się jako konieczny moment systemu społecznego, gwarant tolerancyjnego współżycia; Bóg rozumnych i „zacnych ludzi”, ludzki, arcyludzki Bóg mieszczan: „jaka – zapytajmy – byłaby religia najmniej zła? […] Nie byłaby to religia podtrzymująca wiarę za pomocą katów i nie zalewałaby ziemi krwią w obronie niezrozumiałych sofizmatów religii, …] ta religia […] uczyłaby tylko, jak wielbić Boga, jak być sprawiedliwym, tolerancyjnym i ludzkim” (s. 374).

Wolter staje więc przed dylematem: z jednej strony potrzebuje uniwersalnej, niepodlegającej relatywizacji zasady współżycia społecznego; zasady uniwersalnego pojednania. Znajduje ją – mimo wszystko – w religii. Z drugiej strony istniejące religie uznaje za źródło przemocy i partykularyzmu: zasady różnicujące, które blokują proces modernizacji. By rozwiązać ten dylemat, rozróżnia dobrą i złą religię: religię bez dogmatu i religię teologów, religię ludzi racjonalnych i religię ludzi radykalnych, religię rozsądnych i religię szalonych. Pierwszą nazywa religią państwową, drugą zaś religią teologiczną: „religia państwowa nie może w żadnym razie powodować wszelkich niewyobrażalnych głupstw i zamieszek. Inaczej jest z religią teologiczną: jest matką fanatyzmu i cywilnej niezgody; jest wrogiem rodzaju ludzkiego” (s. 377).

Wolter jest więc ostatecznie antyintelektualistą. Boi się dociekań w kwestiach zasadniczych, bo prawda zniewala i tyranizuje. To głębokie przekonanie tłumaczy też dziwaczność formy Słownika i Encyklopedii. W gruncie rzeczy są to dzieła pozbawione wiary w ludzki rozum, antyintelektualne i na swój sposób obskuranckie – chyba że za ideał mądrości można uznać wiedzę erudyty-rupieciarza, kogoś, kto gromadzi wiadomości z rozmaitych dziedzin. Dlatego książka, która nazywa się Słownikiem – i to słownikiem filozoficznym – jest tak naprawdę publicystyczną kompilacją. Wolter korzysta, rzecz jasna, z estetycznego nimbu otaczającego społeczny status „uczonego”, ale działa i myśli jak sceptyk, którego interesuje wyłącznie uwolnienie siebie i innych od zapędów „posiadaczy prawdy”.

Z jeszcze jednego powodu teologia polityczna Woltera stanowi regres w stosunku do oświecenia przyniesionego przez Objawienie. Woltera gorszą podziały na poziomie społecznym, gorszy go przemoc wynikająca z różnic między partykularyzmami. Dlatego projektuje porządek publiczny, który znosi różnicę mechanicznie, bo przecież z miłośnikami prawdy nie da się dyskutować na argumenty. Pokojowe przeprowadzenie niwelowania nierówności i partykularyzmów zapewnia czekająca w tle legalna przemoc. Jednocześnie różnica i namiętność odtwarza się na poziomie indywidualnym, na poziomie życia jednostki. Aż trzy różne artykuły Słownika poświęcone są różnym aspektom „miłości”: namiętności zmysłowej, pederastii i miłości własnej. „Ta miłość własna jest narzędziem naszej konserwacji, które przypomina narząd utrwalania gatunku; jest on konieczny, jest nam drogi, daje nam przyjemność, a musimy go ukrywać” (s. 29). Wolter odsłania ten mechanizm ukrycia. Chce odsłonić „miłość”, rozumianą jako namiętność i pożądanie, jako „podstawę wszystkich naszych uczuć i wszystkich naszych czynów”. Nagie życie, które dąży do zachowania samo siebie, ślepe, zorientowane tylko na przetrwanie i samozaspokojenie, jak conatus Spinozy. Z nagim życiem, z pożądaniem ciała nie da się walczyć, należy umieścić je poza dobrem i złem oraz zagwarantować, by miłość własna jednostek nie zniszczyła współżycia społecznego. Wolter chce to wszystko odsłonić, ale nie po to, by zdekonstruować, ale by uzasadnić prywatne panowanie namiętności.

Wolter chciałby, aby religia państwowa pozwoliła mu cieszyć się przyjemnościami w posiadłości Délices (Rozkosze), gdzie powstawał Słownik. Widzę go, jak pisze tam wiadomość do swoich przyjaciół po zamachach w Paryżu: „Przyjaciele z całego świata, dziękujemy wam za #PrayForParis, ale nie potrzebujemy już więcej religii! Nasza wiara kieruje się ku muzyce! Pocałunkom! Życiu! Szampanowi i zabawie!”[3].

Regres w stosunku do Objawienia polega, rzecz jasna, na tym, że Wolter potrafi zdystansować się od przemocy na poziomie społecznym, a jednocześnie restytuować źródło przemocy – pożądliwość i rywalizację – na poziomie indywidualnym. Z tej perspektywy każda próba wskazania na systemową zależność między mechanizmami przemocy społecznej a mechanizmami pożądania i miłości własnej jest skazana na porażkę. Cywilizacja libertynów opiera się właśnie na zakryciu tego mechanizmu, na mityzacji ludzkich działań. Dlatego „religijna przemoc” jest dla nich czymś z pogranicza magii i koszmaru. Jest niezrozumiała. Cywilizacja postchrześcijańska jest bezbronna wobec „fanatyków”, bo tkwi w idiotyzmie życia mitycznego. Dlatego jedyna reakcja, na jaką stać ją wobec przemocy, to rytualne powtarzanie: „jestem w szoku!”.

 

Paweł Grad

 

[1] W kontekście spekulacji nad teologią Trójcy Św. Czytamy: Nic z tego nie rozumiem, nikt nigdy nic z tego nie zrozumiał i to jest racja, dla której ludzie się wyrzynali (s. 41).

[2] Zob. Z. Bauman, S. Obirek, O Bogu i człowieku. Rozmowy, Warszawa 2013; A. Bielik-Robson, Prawodawcza postać boskości,http://blogjp2.pl/bielik-robson-prawodawcza-postac-boskosci/ (dostęp 27.11.2015, 11:45).

[3] Wiadomość Joanna Sfara z redakcji „Charlie Hebdo” z 14 listopada 2015 r.; https://www.instagram.com/p/-C-NNrHZXh/?taken-by=joannsfar (dostęp 27.11.2015, 13.07).


Paweł Grad

(1991), członek redakcji „Christianitas”, dr filozofii, adiunkt na Wydziale Filozofii Uniwersytetu Warszawskiego. Autor książki O pojęciu tradycji. Studium krytyczne kultury pamięci (Warszawa 2017). Żonaty, mieszka w Warszawie.