nowy alkuin
2017.07.26 16:14

Nowy Alkuin (6): Edukacja domowa lub szkolna

Lektura V

 

 

Czytamy dalej Kształcenie mówcy Kwintyliana. Dalszy ciąg jego rozważań wstępnych z pierwszej księgi daje okazję do rozważenia problemu, który i dzisiaj zaprząta wielu z nas: gdzie lepiej uczyć – w domu czy szkole? Biorąc pod uwagę to, że dzisiaj próba stosowania zasad edukacji klasycznej jest możliwa w praktyce niemal wyłącznie w ramach tzw. edukacji domowej (homeschooling), można się spodziewać, że zdanie Kwintyliana przyniesie w pierwszym momencie zawód: jest on bowiem raczej zwolennikiem edukacji w szkole, a nie w domu – i wyraża tutaj zresztą przekonanie typowe dla cywilizacji rzymskiej. To jednak wcale nie znaczy, że można by użyć jego poglądu przeciw dzisiejszej „edukacji domowej” jako takiej. Szkoły, o których mówi Kwintylian, to rzeczywistość bardzo różna od naszej współczesnej szkoły publicznej podporządkowanej ministerstwu edukacji i często używanej do przeprowadzania „rewolucji kulturalnych”. Jednak warto przemyśleć proszkolne argumenty Kwintyliana – aby strzec się przed możliwą przesadą w krytyce szkoły jako takiej. Wielkiemu autorowi rzymskiemu nie jest przecież obojętne do jakiej szkoły mają chodzić dzieci – ale jest również dla niego jasne, że szkoła (rozmaicie zorganizowana, mała czy duża etc.) to instytucja potrzebna rodzinom. 

 

 

 

Marek Fabiusz Kwintylian, fragment z Kształcenia mówcy (I, 2)

z adnotacjami

 

 

 

 

 

W tym więc rozdziale najlepiej omówi­my kwestię, co z dwojga jest korzystniejsze: czy trzy­mać chłopca w wieku szkolnym w domu,w obrębie prywatnych ścian, czy też oddać go na naukę zbiorową do szkoły i powierzyć nieja­ko publicznym nauczycielom. To drugie właśnie było po myśli, jak widzę, zarówno ludzi, którzy ustanawiali prawa najsławniejszych społeczeństw, jak i po myśli bardzo wybitnych pisarzy. Ale nie trzeba zapominać, że są jeszcze tacy, którzy nie uznają tego prawie powszech­nie przyjętego zwyczaju, a to z powodu pewnych osobi­stych na tę sprawę zapatrywań. Ludzie ci powodują się tutaj - o ile mi wiadomo - dwoma zasadniczymi wzglę­dami: najpierw więc przekonaniem, że racjonalniej dba­ją o dobre wychowanie swych dzieci, jeżeli nie puszcza­ją ich do zbiorowego współżycia z chłopcami w tym wie­ku, który jest najbardziej skłonny do wykroczeń, bo stąd - oby to było nieprawdą! - mają powstawać przyczyny niemoralnych postępków; po wtóre zaś tym, że ich zda­niem nauczyciel, ktokolwiek by nim był, więcej czasu może poświęcić uczniowi, gdy ma tylko jednego, niż gdy ten sam czas ma dzielić między wielu naraz.

 

Przyznajmy, że oba argumenty przytoczone przez Kwintyliana bywają podawane także w środowiskach homeschoolingu – w tym jego nurcie, który łączy przywiązanie do edukacji domowej z pewnym separatyzmem: szkoła jako taka to zło, wystarczy edukacja spontaniczna w domu; albo: dziecko w szkole marnuje swe zdolności. Czy jednak są to solidne uzasadnienia?

 

Pierwszy to powód całkiem poważny. Bo gdyby się okazało rzeczą pewną, że szkoły przynoszą wpraw­dzie pomoc w nauce, ale psują obyczaje, musiałbym zde­cydowanie powiedzieć, że ważniejszy jest wzgląd na szla­chetność obyczajów w życiu niż na największą nawet umiejętność krasomówczą! Lecz, moim zdaniem, są to rzeczy, wiążące się z sobą ściśle i nierozdzielnie: nie ma bowiem doskonałego mówcy, jeśli nim nie jest człowiek zarazem szlachetny. I nie życzę sobie, choć może to być, by nim został jakikolwiek inny!

 

„Gdyby się okazało…” Jak widać, mamy tu wspólne zasady z Kwintylianem, nie buduje on swoich osądów na lekceważeniu sprawy moralnego sensu wychowania: jeśli okazałoby się więc, że dostępna szkoła czy szkoły co prawda przynoszą wiedzę, lecz są rzeczywiście miejscem demoralizacji, obowiązkiem rodziców jest wycofanie dziecka do edukacji domowej – chyba że możliwa jest szybka naprawa sytuacji w szkole. To drugie byłoby lepsze dla wielu, więc należy o tym pomyśleć najpierw – jednak jeśli naprawa miałaby być kwestią trudno określonej dalszej przyszłości, rodzice powinni dbać najpierw o swoje dzieci. 

 

Najpierw zatem o tej sprawie:

W szkołach więc - zdaniem tych ludzi - psują się obyczaje. To prawda, że cza­sem się rzeczywiście psują, ale tak samo psują się w do­mu. I wiele jest na to przykładów. Podobnie zresztą jak znowu i tu, i tam niewątpliwie wiele jest przykładów za­chowania dobrej sławy i nieskazitelnych obyczajów. W całym tym zagadnieniu różnice wynikają z wrodzonych skłonności jednostek i ze sposobu ich wychowania. Je­żeli zaniedbamy chłopca z usposobieniem skłonnym do tego, co gorsze, i nie będziemy wyrabiać i strzec w nim wstydliwości w młodym wieku, to równie dużo okazji do złego postępowania nastręczy mu wychowanie indywi­dualne. Bo i to może się zdarzyć, że jego nauczyciel do­mowy będzie niemoralny, a poza tym równie niebezpiecz­ne jest też przebywanie wśród zepsutych niewolników jak wśród mało skromnych dzieci wolno urodzonych. Natomiast jeżeli skłonności dziecka są dobre, jeżeli rodzice nie są zaślepieni, mało czujni i opieszali, to przecież moż­na sobie wybrać i szkołę, prowadzoną przez co najzac­niejszego nauczyciela, o co też w pierwszym rzędzie sta­rają się ludzie rozsądni, i sposób wychowania jak najbar­dziej poważny. Poza tym jeszcze do boku syna można dodać życzliwego nam jakiegoś statecznego człowieka lub uczciwego wyzwoleńca, którego stała obecność przy nim wpłynie na poprawę nawet u tych, co do których mieli­śmy obawy.

 

Kwintylian jest realistą: jakże często rodzice troskliwi o wychowanie dziecka wyobrażają sobie, że całe zło może przyjść jedynie z zewnątrz – od złych kolegów, ze źle funkcjonującej szkoły itp. Wydaje się im, że wystarczy zamknąć dziecko w ścianach domu, a wyrośnie ono na dobrego człowieka. Tymczasem także w domu to, co dobre będzie potrzebowało wsparcia, a to, co złe – oporu. Jeśli więc z jakichś zasadniczych powodów decydujemy się na edukację domową, nie powinniśmy sobie wyobrażać, że dalej już wszystko będzie się samo rozwijało, naturalnie ku dobremu. Zwłaszcza będąc chrześcijanami, wiemy, że źródła trudności nie biorą się z istnienia społeczeństwa czy szkoły, lecz z uszkodzeń pierworodnych w naturze każdego z nas. Przenosząc edukację do domu, przenosimy również do domu pole tej walki decydującej o charakterze moralnym dzieci. Zdaniem Kwintyliana jest to rozwiązanie bardziej ryzykowne niż znalezienie lepszej szkoły – ale oczywiście my nie żyjemy w świecie Kwintyliana, nasze szkoły są o wiele bardziej standaryzowane niż te z jego epoki.

 

Łatwo więc można zaradzić temu zmartwieniu. Obyśmy jednak sami nie przyczyniali się do zepsucia obyczajów naszych dzieci! Bo już w dzieciństwie roz­puszczamy je pieszczotami, a zbyt łagodne owo wychowanie, które nazywamy pobłażliwością, osłabia w nich wszelką tężyznę umysłu i ciała. Czegóż w wieku doro­słym nie zachce się temu, kto w purpurach raczkował? Jeszcze pierwszych słów nie wymawia dobrze, a już po­znaje, że to purpura z kokkusa[1], już chce mieć purpurę z konchylii[2]. Pierwej też podniebienie dzieci wyrabia­my niż mowę. W lektykach nam dorastają[3]. Jeżeli kiedy dotkną ziemi, opierają się na podtrzymujących je z obu stron rękach. Cieszymy się, kiedy powiedzą coś swawol­nego. Słowa, na które nie powinno się pozwalać nawet aleksandryjskim dowcipnisiom[4], ulubieńcom swych pa­nów, przyjmujemy od nich z uśmiechem i pocałunkiem! Nic dziwnego: sami nauczyliśmy je tego, od nas to słyszą! Widzą nasze przyjaciółki, naszych kochanków! Każde przyjęcie huczy od paskudnych piosenek, robi się na widoku publicznym to, o czym wstyd mówić! Uczą się tego, biedne, pierwej, nim poznają, że to zło. I tak rozpuszczone i zepsute błędów tych nieszczęsnych nie nabywają w szkole, lecz je do szkół zanoszą!

 

Przyjmijmy wyrzuty Kwintyliana jako napomnienie: nasz dom tworzy od początku podstawy i ramy wychowania naszych dzieci. Jeśli są to podstawy i ramy słabe, oczywiście zła szkoła jedynie pogłębi kryzys – lecz i dobra szkoła nie zdziała wiele. Gdy natomiast rozpoczynamy edukację domową, podstawy i ramy domowe nie mogą już być nawet przeciętne – muszą być nadprzeciętnie solidne: muszą być bowiem i solidne w dawaniu pewności, i elastyczne w przyjmowaniu kolejnych wyzwań rozwoju (ciekawości świata, burzy emocji itp.)

 

Następnie mówią, że przy nauce w do­mu więcej czasu ma jeden nauczyciel dla jednego ucznia. Otóż nic nie przeszkadza temu, by ten, nie wiem jaki jeden, przebywał również przy chłopcu, uczęszczającym do szkoły. A gdyby nawet nie dało się jednego z drugim połączyć, to i tak światłość ową doborowego zespołu uczniów w szkole przeniósłbym ponad ponurą samotność w domu. Bo i nauczyciel im lepszy, tym bardziej się cieszy z wielkiej liczby uczniów. Natomiast tacy drugorzędni nauczyciele, zazwyczaj z powodu poczucia swej słabości, najchętniej tkwią stale przy pojedynczych uczniach i nie uważają za coś nieodpowiedniego dla siebie pełnienia obowiązków pewnego rodzaju niewolników domowych, zwanych pedagogami.

 

Kwintylian cały czas odnosi się do sytuacji, w której można sobie dobierać nauczycieli – lecz i tak uważa, że ciekawszy będzie zespół nauczycieli w szkole. Tak czy owak, powinno się to brać pod uwagę również w edukacji domowej: działa ona znacznie lepiej wtedy gdy dzieci nie są poddane we wszystkim jednej osobie, lecz mają kontakt z kilkoma osobami posiadającymi i umiejętności nauczycielskie, i odpowiedni poziom, i będącymi po prostu ciekawymi ludźmi. Całkowitym nieporozumieniem jest zaś zarówno brak zainteresowania tym, kto ma (w szkole) wpływ na nasze dzieci – jak i skazanie dzieci na samotność i pełne samouctwo, jedynie podsumowywane okresowymi egzaminami.

 

Ale przypuśćmy, że się komuś uda, czy to przez wpływy, czy za pieniądze, czy wreszcie dzięki przyjaźni, zdobyć do domu światłego i nieprzeciętnego mistrza; nie będzie on przecież chciał poświęcać całego dnia jednemu chłopcu. Z drugiej zaś strony, czyż może uczeń mieć uwa­gę napiętą tak nieprzerwanie, żeby się nie znużył, jak wzrok przez dłuższe patrzenie w to samo miejsce? A trzeba jesz­cze wziąć pod uwagę to, że uczenie się w samotności wy­maga od chłopca o wiele więcej czasu niż z nauczycielem. Bo gdy chłopiec odrabia ćwiczenia pisemne, uczy się czegoś na pamięć czy też opracowuje sobie coś myślowo, nauczyciel nie może w tej chwili stać nad nim, ponieważ przy tego rodzaju pracy przeszkadza uczniowi czyjakolwiek obecność. Tak samo lektura nie każda i nie zawsze wymaga przewodnika czy kogoś, kto by ją objaśniał. Ina­czej bowiem, kiedyż udałoby się uczniom poznać tak wiel­ką liczbę autorów? Niewiele zatem potrzeba czasu na to, aby rozdzielić chłopcu zajęcia jakby robotę, wyznaczoną na dany dzień. Można więc większej liczbie uczniów udzielać tych wskazówek, które się musi podawać każdemu z osobna, a bardzo często także jedne i te same słowa nauczyciela odnoszą się do wszystkich uczniów naraz. Nie mówię już o zadawaniu tematów i deklamacji retorycznych, z których bez wątpienia zawsze, nawet w największej licz­bie, korzysta w całości każdy poszczególny uczeń. Bo słowo nauczyciela nie takie jest jak ten obiad, który dla większej liczby obecnych przy stole może wystarczyć tylko w mniejszych porcjach, lecz jak to słońce, które wszystkim ludziom udziela zawsze tyle samo światła i ciepła. To samo też dotyczy szkoły gramatycznej. Kiedy bowiem nauczyciel w tej szkole będzie mówił o prawidłach językowych, kie­dy będzie rozwijał zagadnienia, objaśniał miejsca w dzie­łach i komentował poematy, zawsze jednako tylu z tego może skorzystać, ilu będzie słuchało.

Ale poprawiać każdego z osobna i pokazywać mu za każdym razem, jak należy czytać, nie można przy większej liczbie uczniów - to dalszy zarzut. I słuszny. Niech sobie jednak będzie ta niewygoda. Nie ma takiej rzeczy, żeby nas pod każdym względem mogła zadowolić. Nie­bawem wyrównamy sobie tę stratę przez odniesione ko­rzyści.

 

Przyznajmy: wszystkie te Kwintylianowe rozważania pokazują tyle, że nie ma tu sytuacji pozbawionych zupełnie minusów. Najbliższe ideału są chyba niewielkie „klasy”, złożone z kilkorga czy kilkanaściorga dzieci, niekoniecznie w dokładnie tym samym wieku. Nie jest to oczywiście sytuacja znana z większości naszych szkół, z klasami po trzydzieści osób. Ale ideałem nie jest też owa z pozoru komfortowa sytuacja, gdy nauczyciel prowadzi jednego czy dwóch uczniów.

Zauważmy, że nasz Rzymianin mówi cały czas o chłopcach. To nie znaczy, że edukacji dziewcząt nie było – lecz nie myśli o niej Kwintylian, gdyż dziewczęta nie przygotowywały się do zawodu retora. Dzisiaj nie byłoby tu różnicy między chłopcami i dziewczętami. Pozostają natomiast różnice w rozwoju i wynikające stąd zróżnicowane potrzeby. Zatem zaznaczmy tu jedynie i odłóżmy na inną okazję zagadnienie dotąd nie poruszone: o potrzebie edukacji zróżnicowanej ze względu na płeć, bez przymusu koedukacji.

 

Mimo wszystko - powie ktoś jeszcze - ja nie mam zamiaru posyłać chłopca tam, gdzie by był zaniedbywany. - Otóż właśnie dlatego też nauczyciel rzetelny nie obciąży się zbyt wiel­kim zespołem uczniów, któremu by nie był w stanie po­dołać.

 

Niestety dzisiaj nie możemy tego zakładać. Wielu znakomitych nauczycieli pracuje w warunkach szkoły całkowicie oderwanej od rzeczywistych potrzeb edukacyjnych.

 

My zaś musimy się starać także w dużym stopniu o to, aby ten nauczyciel stał się dla nas pod każdym względem życzliwy, jak ktoś należący do rodziny, i aby kierował się nie tylko swoim obowiązkiem, lecz wnosił także w pracę nad chłopcem osobiste uczucie. W ten spo­sób w tłumie nigdy nie znikniemy. Z pewnością zaś także każdy nauczyciel, jeżeli tylko choć trochę przejęty jest nauką, już choćby ze względu na własną sławę oto­czy szczególną opieką takiego chłopca, u którego spo­strzeże zapał do pracy i zdolności. Poza tym, gdyby się nawet należało wystrzegać uczęszczania do bardzo licz­nych szkół (z czym ja osobiście również się nie zgadzam, jeżeli nauczyciel zasługuje na to, że do niego właśnie zewsząd napływają uczniowie), nie znaczy to jednak, że nauczania zbiorowego w ogóle należy unikać. Bo to co innego - stronić od szkoły, a co innego - wybrać odpo­wiednią.

 

Tak więc i nasza edukacja domowa nie powinna być „stronieniem od szkoły”, jej ideologicznym odrzuceniem – lecz może raczej niech będzie staraniem o stwarzanie w warunkach domowych wszystkiego, co właściwe dobrej szkole. Chyba że jest po prostu możliwe – z pomocą dobrych nauczycieli – tworzenie dobrej szkoły, dobrych szkół, aby mogły je wybierać rodziny poszukujące takiego miejsca. Dzisiaj zalecane przez Kwintyliana „wybranie odpowiedniej szkoły” oznacza często właśnie roztropne i wytrwałe staranie o utworzenie takiej szkoły, choćby małej.

 

Rozprawiwszy się zatem ze stawianymi tu za­rzutami, przedstawię teraz, jakie są moje w tej materii poglądy.Otóż kandydat na mówcę, który w przyszłości musi występować przed bardzo licz­ną publicznością i żyć na widoku społeczeństwa, powi­nien się w pierwszym rzędzie przyzwyczajać już od ma­łego nie stronić od ludzi, nie blednąc przed nimi skut­kiem owego samotnego i jakby cieniem okrytego życia. Duch ludzki potrzebuje stałej pobudki i nieustannej pod­niety. Tymczasem w tego rodzaju odosobnieniu duch ten albo się nuży i w cieniu jak gdyby pleśnieje, albo też przeciwnie, nadyma się próżnością i wielkim o sobie wyobrażeniem. Z konieczności bowiem przypisuje sobie za dużo ten, kto nie ma koło siebie nikogo, z kim by się mógł porównać. Potem jednak, gdy mu z tym, cze­go się nauczył, przyjdzie wystąpić na zewnątrz, oślepia go słońce i na co tylko się natknie, to wszystko jest dla niego obce, właśnie dlatego, że uczył się w samotności, gdy tymczasem należy to robić w większym zespole.

 

Argument Kwintyliana jest dość ściśle związany z celem, który mu przyświeca w jego podręczniku retoryki. Rzeczywiście, lepiej ćwiczyć się w przemawianiu do ludzi, a nie tylko do nauczyciela. Ale także poza kontekstem kształcenia retorycznego kwestia zachowuje swoją aktualność: nie jest naturalne być człowiekowi samemu. Nie mówimy tu o edukacji domowej w rodzinie pełnej dzieci lub przynajmniej z dwójką czy trójką rodzeństwa. Jednak los kształcącego się domowo jedynaka to trudna samotność. Trzeba wiele dodatkowych starań, by takiemu samotnikowi nie zabrakło rozwoju umiejętności społecznych – których nabywa się w grupie.

 

Nie mówię już tutaj o tych więzach przyjaźni, które mogą w nas potem trwać nieprzerwanie aż do sta­rości, przepojone jakby jakimś religijnym poczuciem pokrewieństwa. Bo równie świętą jest rzeczą równocze­sne z innymi wtajemniczenie w naukę, jak w religijne misteria[5]. Ponadto gdzież się chłopiec nauczy owego, jak to mówią, zmysłu społecznego, jeżeli się będzie odsuwał od życia zespołowego, wrodzonego już z samej natury nie tylko nam ludziom, ale nawet niemym zwierzętom.

Idźmy dalej: w domu może się chłopiec dowie­dzieć tylko tego, co nauczyciel wykłada jemu samemu, w szkole zaś również tego, co mówi do innych. Każdego dnia usłyszy tutaj niejedno, o czym się będzie mówić z uznaniem, niejedno, co nauczyciel będzie poprawiał. Korzystny wpływ wywrze na niego nagana, udzielona drugiemu za opieszałość, korzystny wpływ wywrze po­chwała, udzielona za pilność. Chęć otrzymania po­chwały będzie w nim budzić ambicję. Za wstyd bę­dzie sobie poczytywał, jeżeli nie będzie przodował wśród rówieśników, a za zaszczyt, jeżeli uda mu się wyprzedzić w postępach kolegów starszych. Podnieca to wszystko umysły, i chociaż chęć wyróżniania się sama w sobie jest wadą charakteru, często jednak bywa ona przyczyną cnót. Z doskonałym skutkiem, jak sobie przypominam, stosowali moi nauczyciele zwyczaj dzielenia chłopców na klasy i przydzielania im w przemawianiu kolejnych stopni według okazywanych zdolności: każdy więc o ile lepsze robił postępy, o tyle na wyższym stopniu wygłaszał deklamację. Co do tego wydawano oceny i już tutaj spotykał nas duży zaszczyt; a zostać pierwszym uczniem w klasie było nieporównanie najpiękniejszym sukcesem. Decyzja jednak nie zapadała przy tym raz na zawsze: po trzydziestu dniach pokonany miał możność rewanżu. Dzięki temu więc i ten, który zwyciężył, mimo sukcesu nie mógł się opuszczać w pilności, i ten, który został po­konany, w zmartwieniu tym znajdował bodziec do pracy dla powetowania przegranej. Toteż mogę twierdzić, opierając się na tym, co zdołam sobie przypomnieć, że to dodawało nam więcej zachęty do pracy nad wymową niż wszelkie napominanie ze strony profesorów, pilno­wanie nas przez wychowawców-pedagogów, obiecanki rodziców.

Ale o ile wśród zaawansowanych w nauce wyni­ki podnosi współzawodnictwo, o tyle dla początkujących i jeszcze niewprawnych przyjemniejsze jest samo naśla­dowanie swoich kolegów, już choćby dlatego, że łatwiej­sze niż naśladowanie nauczyciela. Tacy bowiem nie mają odwagi zaraz w początkach nauki sięgać do najwyższych w ich mniemaniu poziomów wymowy i mieć tę nadzieję, że im dorównają. Chwytać się będą raczej tego, co im bliż­sze, podobnie jak ta winna latorośl, przyczepiona do drzew, chwyta się najpierw niskich gałęzi i tak pnie się dalej, do samych wierzchołków. Jest to tak naturalne, że nawet sam nauczyciel, jeżeli tylko pożytek uczniów przenosi nad własną próżność, stara się o to, żeby wtedy, gdy ma do czynienia z niewprawnymi jeszcze umysłami, nie obarczać od razu słabych sił uczniów wielkimi ciężarami; miarkuje więc możności sił własnych i zniża się do umysłowego poziomu słuchaczy. Tak bowiem naczynia z wąskim otworem nie wpuszczają do siebie cieczy, wlewanej do nich z nadmierną obfitością, ale dadzą się napełnić, jeżeli się coś wlewa w nie z wolna i kropla po kropli, tak też należy i tutaj brać pod uwagę, ile zdolne są pojąć umysły uczniów. Bo rzeczy zbyt trudne do zrozumienia nie przedostaną się do ich umysłów jakby za mało otwartych na to, by je mogły pojąć. Dobrze więc jest dla chłopca, gdy ma koło sie­bie takich, których najpierw chce naśladować, a dopiero potem się z nimi zwycięsko mierzyć. W ten sposób bowiem nabierze on z wolna nadziei również na osiągnięcie tego, co stoi na najwyższym poziomie.

Dodam tu jeszcze i to, że sami nauczyciele nie mogą nabrać tyle ducha i natchnienia, przemawiając do jedne­go tylko ucznia, ile nabierają, doznając podniety wobec większej liczby słuchaczy. Duch bowiem jest jednym z najważniejszych i podstawowych czynników w wy­mowie. On właśnie musi się wewnętrznie przejąć daną sprawą, on musi wyobrazić sobie żywo rzeczywistość, musi niejako przekształcić się i wczuć w naturalny po­rządek tego, o czym mówimy. I dalej - im szlachetniej­szy i wznioślej nastawiony jest duch, tym silniejszy tak­że drga w nim jakby jakiś muzyczny mechanizm. Tym mocniej więc gra on pod wpływem objawów uznania, potęguje się w nim zapał i radość, że spełnia jakąś do­niosłą rolę.

Poza tym tkwi w nas też jakiś utajony sprzeciw wewnętrzny, nie pozwalający nam poniżać potęgi wymo­wy, zdobytej z tak wielkim trudem, i przemawiać wobec jednego tylko słuchacza! Krępuje nas wtenczas już samo podnoszenie głosu ponad zwykły ton mowy. Bo trzeba sobie wyobrazić czy to postawę retora, wygłaszającego przemówienie, czy też jego głos i ruchy, i w ogóle cały sposób wygłaszania tej mowy deklamacyjnej, wreszcie owo podniecenie umysłu, ów wysiłek fizyczny i pot, i - żeby pominąć już resztę - całe to wyczerpanie przed jed­nym tylko słuchaczem! Czyż nie będzie się nam wtedy wydawało, że człowiek ten cierpi na coś podobnego do obłędu? Nie byłoby w życiu ludzkim wymowy, gdyby­śmy rozmawiali tylko z pojedynczymi osobami!

 

Niech przytoczone tu wywody wybitnego rzymskiego nauczyciela retoryki będą dla każdego z potrzebnym mu pożytkiem. To pewne, że nie każda szkoła lepsza niż edukacja w domu – i nie zawsze edukacja domowa lepsza niż szkoła. Chciałoby się powiedzieć: tam, gdzie dobra szkoła, tam niepotrzebna edukacja domowa. Ale rzecz jest jeszcze bardziej złożona: zapewne czasami edukacja domowa (w formie np. jakiejś niewielkiej „spółdzielni” kilku rodzin) będzie zdecydowanie lepsza od standardowej szkoły na etapie wczesnoedukacyjnym; za to im dalej w lata, tym wyższość szkoły nad homeschoolingiem wyraźniejsza. Co przecież nie znaczy, że na którymkolwiek etapie swoboda wyboru mogłaby być odjęta rodzinom. Możliwość wycofania dziecka ze szkoły i edukacji w domu jest dobitnym i realnym potwierdzeniem prawa nienegocjowalnego: że to do rodziców należy decyzja o sposobie i kierunku edukacji ich dzieci, w granicach obiektywnego porządku moralnego.

 

Tłumaczenie Mieczysław Brożek
Opr. i adnotacje Paweł Milcarek

 

[1] kokkos - wyraz grecki, oznacza barwnik czerwony o odcieniu szkarłatnym, otrzymywany z drobnego owada tej samej nazwy.

[2] konchylion - również wyraz grecki, nazwa ślimaka, z którego pro­dukowano barwnik prawdziwej purpury.

[3] - tzn. że poza domem nosi je zawsze służba w specjalnych no­szach, używanych w Rzymie, zwłaszcza za cesarstwa.

[4] aleksandryjscy dowcipnisie - kupowani w Egipcie młodzi nie­wolnicy, ulubieńcy nieobyczajnych swych panów.

[5] misteria - tajemne kulty religijne w Grecji starożytnej, z których najgłówniejsze były misteria eleuzyńskie; przeszły wcześnie do Rzy­mu, gdzie zwłaszcza w czasach cesarstwa bardzo się rozpowszechniły. Mistów, czyli wtajemniczonych, łączyła ściślejsza więź religijna.


Paweł Milcarek

(1966), założyciel i redaktor naczelny "Christianitas", filozof, historyk, publicysta, freelancer. Mieszka w Brwinowie.