szkice
2015.10.27 14:02

Nie można bronić wiary nie broniąc jednocześnie cywilizacji

Mamy bardzo gorący politycznie i historycznie okres. W Polsce wybory parlamentarne i oczekiwanie co wyniknie z nowego układu sił w Sejmie. Od kilku miesięcy jesteśmy świadkami wielkiej wędrówki ludów, masowej migracji z Afryki i Środkowego Wschodu (głownie z Syrii) do Europy, która zdaje się nie kończyć i wywołuje problemy o skutkach trudnych do ogarnięcia myślą.  Te zjawiska i wydarzenia w oczywisty sposób rodzą pytania jak powinien się wobec nich ustosunkowywać katolik, jakie działania podejmować a od jakich się powstrzymać. Tekst ten postanowiłem napisać w duchu polemicznym, jako wyraz niezgody na poglądy głoszone przez niektórych przedstawicieli nurtu progresistowskiego w katolicyzmie. Mam na myśli Zbigniewa Nosowskiego, redaktora naczelnego Więzi i przedstawiciela młodego pokolenia, Ignacego Dudkiewicza, z zespołu redakcyjnego kwartalnika Kontakt.

Nosowski przemawiał na spotkaniu 29 września br. w Fundacji Batorego, zatytułowanym  „Kościół a demokracja – granice akceptacji i odmowy”. Fragment tego wystąpienia zamieścił na stronach Laboratorium Więzi. Znajduje się tam m.in. taki fragment: „Mamy również do czynienia z interesującym paradoksem. Oto bowiem środowiska liberalne w większości akceptują głos Kościoła w sprawie uchodźców, a nie akceptują w sprawie in vitro; konserwatywne zaś - odwrotnie. Dlaczego? Oczywiście każdy lubi, gdy inni sądzą to, co on. W przypadku liberałów (najczęściej nie powołujących się na katolicyzm) to mnie nie razi. Razi mnie natomiast bardzo w przypadku konserwatystów. Oni bowiem na katolicyzm się powołują. Wydaje się jednak, że są najpierw (i przede wszystkim) konserwatystami, a dopiero później katolikami. Katolicyzm traktują jako „dodatkowe” uzasadnienie swojego światopoglądu, a więc instrumentalnie. Bronią w istocie cywilizacji chrześcijańskiej (odchodzącej), a nie wiary.

Z kolei Dudkiewicz na swoim profilu na Facebooku poczuł się zmuszony do obrony swojej decyzji głosowania na partię Razem, w związku z jej stanowiskiem dotyczącym nadania pełni praw małżeństwa związkom jednopłciowym, włącznie z prawem do adopcji. Uznał, że najlepszą obroną jest atak i napisał tak: „Nawet nie wdając się w dyskusję nad tym stanowiskiem, mógłbym zapytać, jak można, będąc katolikiem, głosować na PiS z ich stanowiskiem wobec uchodźców – niezgodnym zarówno z wieloletnim nauczaniem papieży (nie tylko Franciszka) o uchodźcach i migracji, jak i ze stanowiskiem polskiego Episkopatu.
Mógłbym zapytać, jak można, będąc katolikiem, głosować na KORWIN, która ponadto postuluje przywrócenie kary śmierci.

W obu tych wypowiedziach mamy ogromne pomieszanie pojęć dotyczących wiary, Objawienia, zakresu obowiązywalności różnych wypowiedzi magisterium Kościoła, a także nie stanowiących magisterium innych wypowiedzi papieża i biskupów. Zacznę jednak od małej dygresji.  Otóż mnie razi stanowisko liberałów w sprawie in vitro (a przynajmniej procedury mrożenia zarodków) a także w innych sprawach np. legalności aborcji. Może nie tyle razi ile dziwi. Bo zdaje się być wewnętrznie sprzeczne z, wydawałoby się, podstawowym założeniem liberalizmu. Jeśli moja wolność kończy się tam, gdzie narusza wolność i podstawowe prawa innego człowieka, to w żaden sposób nie można uznać,  że jakakolwiek kobieta w jakichkolwiek okolicznościach ma prawo do aborcji lub że ktokolwiek ma prawo, dla jakiś egoistycznych motywów, zamrażać w ciekłym azocie inna osobę. Oczywiście liberałowie zdaja sobie sprawę z tej rysy na ich postawie i starają się od niej uciec, podpadając w jeszcze większa niekonsekwencję, poprzez odmawianie ludzkiemu embrionowi, wbrew poważnym argumentom opartym na  tym co nauki przyrodnicze mówią o rozwoju człowieka, statusu osoby.

Zostawmy jednak na boku liberałów i zajmijmy się oceną postawy tych, których Nosowski nazywa konserwatystami i tych, którzy Dudkiewiczowi podpadli chęcią głosowania na PiS lub na Korwina. Rozważmy najpierw zarzut z popierania kary śmierci. Musze powiedzieć, że jest to zadziwiające jak osoby, które skłonne są  w najlepszym razie tolerować, a mam wrażenie, że nierzadko niestety i akceptować, rozwiązania prawne jawnie sprzeczne z wiążącym nauczaniem Kościoła (a także, z prawem naturalnym, ale nie o to teraz chodzi) takie właśnie jak legalność aborcji, uznanie za małżeństwa związków homoseksualnych, przyznanie im prawa do adopcji dzieci, jednocześnie usiłują swoich przeciwników zaszachować  zarzutem niestosowania się do innych elementów tegoż nauczania. Tym razem jednak chodzi o takie sprawy, które katolika w żaden sposób bezwzględnie nie wiążą. A tak jest właśnie w przypadku kary śmierci. Tradycja Kościoła zawsze uznawała taką karę za moralnie dopuszczalną w pewnych okolicznościach. Nauczanie to potwierdza Katechizm Kościoła Katolickiego z 1993 roku (par. 2265 do 2267). Także w wersji skorygowanej po opublikowaniu przez św. Jana Pawła II encykliki Evangelium vitae. Zdumienie budzi fakt, że w środowiskach gdzie tak wiele mówi się o autonomii rzeczy doczesnych, nie znajduje zrozumienia fakt, że opinia tegoż papieża, że „przypadki absolutnej konieczności usunięcia winowajcy są bardzo rzadkie, a być może już nie zdarzają się wcale”, choć zawarta w Katechizmie, jest tylko roztropnościowym sądem a nie wiążącym nauczaniem. Niewątpliwie katolik jest zobowiązany ten sąd, właśnie jako papieski, starannie wziąć pod uwagę, ale po równie starannej ocenie okoliczności miejsca i czasu może, jako prawodawca, dojść do wniosku, że pożądane jest umieszczenie takiej kary w kodeksie karnym, a jako sędzia dojść do wniosku,  uwzględniając osoby, że w danym przypadku jej zastosowania występuje sytuacja tej bardzo rzadkiej konieczności. Jest przecież oczywiste, że tu i teraz, co do zasady, miejscowy polityk czy sędzia może mieć, i zapewne często ma, lepsze rozeznanie niż papież.  Równie oczywistą konkluzją jest w tej sytuacji to, że wyborca może bez sprzeniewierzania się nauczaniu Kościoła, głosować na kandydata do legislatury, mającego w swoim programie przywrócenie możliwości orzekania kary głównej.

W związku z kryzysem migracyjnym z wielu stron, także ze strony katolików czy konserwatystów, padły komentarze złe, niedobre, podszyte rasizmem.  Na płaszczyźnie jednak politycznej nikt nie proponował rozwiązań sprzecznych z nauczaniem Kościoła. Zarzut Dudkiewicza, ze propozycje PiS w tej sprawie są sprzeczne z wieloletnim nauczaniem papieży (nie tylko Franciszka), to po prostu oszczerstwo bez pokrycia w faktach.  Nie przeczę, ze mogą być sprzeczne z niektórymi wypowiedziami Franciszka. Sęk w tym, że te akurat wypowiedzi to nie żadne magisterium a opinie czy propozycje, oparte zapewne  na dobrych chęciach, ale najczęściej, niestety, także na złym rozpoznaniu rzeczywistości (choć przyznaję, że odczuwam pokusę uznania ich za zwyczajny populizm). Do tego jeszcze wrócę.

Żeby dobrze sobie uzmysłowić jakie katolik czy chrześcijanin ma obowiązki wobec migrantów, zwłaszcza tych którzy uciekają przed grozą wojny, przypomnijmy sobie na chwile przypowieść o miłosiernym Samarytaninie. Zauważmy, że zaangażowanie Samarytanina w ratowanie pobitego podróżnego, nie jest bezgraniczne. Wykonuje on wszystko to co jest potrzebne aby uratować człowieka od niechybnej śmierci, ale potem zdaje opiekę nad nim karczmarzowi. Ktoś mógłby zapytać, skąd mógł wiedzieć, że karczmarz po jego wyjeździe nie wyrzuci chorego na ulicę, nie troszcząc się dalej o jego los i przywłaszczając zaś sobie przekazane mu pieniądze? Dlaczego Samarytanin pojechał dalej w swoich sprawach zamiast siedzieć przy łożu chorego aż ten wyzdrowieje? Ot, taki moralny pseudo- maksymalizm.  Ale przecież Jezus daje Samarytanina za przykład! Wbrew bowiem zapatrywaniom pięknoduchów chrześcijaństwo nie jest ani anarchizmem, ani pacyfizmem. Jest religią wcielonego Słowa a przez to zakorzenioną w realizmie także co do ludzkiej natury. Samarytanin miał prawo zdać opiekę na karczmarza, my mamy prawo dyskutować i wypracowywać  najlepszą metodę pomocy tym, którzy uciekają przed wojną. Twierdzenie, że jedyną metodą tej pomocy jest otwarcie granic i wpuszczenie bez żadnych rozróżnień wszystkich migrantów chcących dostać się do Europy, jest zachowaniem podobnym do tych, którym się zdaje, że Samarytanin zaniedbał troski o rannego.

Paweł Milcarek napisał nie tak dawno, że „jednym z zadań chrześcijanina na tym świecie jest nie być idiotą”. To nie bycie idiotą musi znajdować swój wyraz w praktycznych działaniach. W przypadku tych którzy są odpowiedzialni  za życie innych osób, czyli np. sprawujących władzę, jest to nawet ich poważnym obowiązkiem (por. KKK2265). Jest zatem ich obowiązkiem uznać fakt, że migracjom wielkich grup ludzkich może towarzyszyć zagrożenie epidemiologiczne, ocenić skalę tego zagrożenia i podjąć odpowiednie działania. Jest ich obowiązkiem ocenić czy środki, które mają do dyspozycji, są wystarczające do udzielenia wsparcia wszystkim potrzebującym. Jeżeli zaś nie są, to szukać odpowiedniej pomocy. Widać, ze skala kryzysu migracyjnego Europę przerasta, czemu zatem nie uznać za słuszne szukanie współpracy innych krajów? Np. bogatych państw arabskich, które od Syrii są położone zdecydowanie bliżej niż Europa.  Albo dlaczego nie pomagać w taki sposób, żeby  pomóc jak największej ilości ludzi? Oczywiście trzeba uznać, ze najtańsza i obejmująca sprawiedliwie wszystkich, którzy musieli uciec ze swych domów, jest pomoc udzielana w obozach uchodźców,  położonych najbliżej miejsc pierwotnego zamieszkania. 

Całą złożoność problemu pomocy migrantom i uchodźcom, przy tak wielkiej jego skali widać wtedy, gdy racjonalnie rozważymy niewątpliwie szczere, ale nieco naiwne wezwanie Franciszka, aby każda parafia w Europie przyjęła jedną uchodźczą rodzinę. Prawie w ogóle nie mam tu na myśli np. małych parafii w Polsce, na terenach byłych PGRów, liczących może tysiąc kilkaset osób, gdzie bezrobocie utrzymuje się na poziomie kilkudziesięciu procent. Na stałe mieszkają w nich w większości tylko emeryci i dzieci, bo ludzie w sile wieku czy młodzież, którym jeszcze się coś chciało, błąka się za pracą po Polsce i Europie. Pewnie tam gdzie jest jakiś bardzo energiczny proboszcz, mieszkanie i wikt zostałby rodzinie uchodźców zapewniony. Ale miejsce pracy? Jak porównać możliwości mieszkańców jakiegoś podszczecińskiego Korytowa, która to miejscowość dość często w minionych latach pojawiała się w medialnych relacjach ze względu na działalność swego proboszcza, z możliwościami parafii na terenie Miasta- Państwa Watykańskiego? Któż odmówi pomocy rodzinom goszczonym przez papieża, kiedy w ich sprawie przyjedzie rozmawiać arcybiskup Krajewski? Przyznam, że to właśnie rozgłos wokół przyjęcia rodzin syryjskich przez parafie watykańskie najmocniej budzi wspomnianą pokusę oskarżenia o populizmu.

W tym wszystkim najmniej jednak chodzi o nas, Europejczyków. Chodzi o tych , którzy uciekają przed wojną, albo szukają lepszego życia. Przecież trzeba jakoś podjąć decyzję kto znajdzie schronienie na Watykanie, kto na Wawelu (tam też jest parafia) a kto w Korytowie lub w Ustrzykach Górnych. Chyba nietrudno sobie wyobrazić co ci z Ustrzyk będą sobie myśleli o tych z Wawelu. Lub choćby o tych z Przemyśla. Zostawmy to na razie. Jest w Polsce parafia przeciętna. Ani żadna zabita dechami dziura, ani bogata wielkomiejska lub podmiejska dzielnica. Ot, średniej wielkości miasto w dość zamożnej Wielkopolsce. Przyjęła syryjską, chrześcijańską rodzinę. Dała jej mieszkanie, ojcu zapewniła pracę. Ku powszechnemu oburzeniu, pewnej nocy rodzina po cichu zwinęła manatki i wyjechała do Berlina. Przyznam, że ja nie podzielam tego oburzenia, a zachowane rodziny wydaje mi się normalne. Poza oczywiście skrytym wyjazdem. Można wszak było zrobić to jawnie. Ale dlaczego wyjechali rozumiem. W tym wielkopolskim mieście byli sami wśród życzliwych, ale jednak obcych. W Berlinie nie tyle czekał lepszy socjal, lepszy byt, ile wielu innych, takich jak oni, syryjskich uciekinierów. Przecież to jest najzupełniej normalny ludzki odruch. Skoro zły los zmusił mnie i mnie podobnych do opuszczenia ojcowizny, skoro musimy się błąkać po obcych stronach, to staramy się jakoś, tak dalece jak to możliwe, trzymać razem. Tak trudno zrozumieć to pobratymcom ludzi, którzy zaludniają chicagowskie Jackowo i nowojorski Greenpoint? Dotykamy tu zresztą problemu asymilowania się uchodźców i migrantów w nowym środowisku. To nie jest łatwy proces. I doskonale widać, że w zachodniej Europie przy migracji o mniejszym natężeniu, ale trwającej wiele lat, nie zakończył się wielkim sukcesem.  Dlaczego zatem oburzenie budzi propozycja, aby w Polsce przyjmować głownie, czy nawet wyłącznie, uchodźców chrześcijan, którzy w chrześcijańskim, choć oczywiście kulturowo bardzo odmiennym, kraju łatwiej będą się asymilować aniżeli muzułmanie?

Wreszcie kwestia tego kto dociera do Europy. Wiele zdziwienia budzi fakt, że znacząco dominują w tej grupie młodzi mężczyźni. Stanowią oni więcej niż dwóch na każdych trzech przybyszów. Kiedy wśród Europejczyków budzą się w związku z tym wątpliwości, uspokaja się ich zapewnieniami, że rodziny gdzieś tam wegetujące w obozach uchodźców wysłały swoich najsilniejszych przedstawicieli, aby ci dotarli do lepszego świata, zakotwiczyli się w nim, a potem już stamtąd pomogli się dostać najbliższym. Brzmi to racjonalnie. Ale czy nie zapominamy o tych rodzinach, których ojcowie lub starsi bracia zginęli w czasie wojny? One już nie mają kogo wysłać w drogę. Niech zatem zdychają? Czy jednak pomagamy stworzyć przyzwoite warunki życia w obozach tam, w pobliżu Syrii? A przede wszystkim dlaczego uznajemy, że jest już całkowicie niemożliwy ich powrót w strony ojczyste?

Na koniec jeszcze kilka uwag o konkluzji Nosowskiego, podsumowującej konserwatystów: „bronią w istocie cywilizacji chrześcijańskiej (odchodzącej), a nie wiary.” Otóż mogę się zgodzić, że spotyka się taki typ konserwatystów. Bronią oni pewnych zewnętrznych elementów tej cywilizacji a z wiarą w swoim życiu często są bardzo na bakier. Taką postawę świetnie pokazał Tomasz Rowiński w swoim felietonie „Czy Raspail w „Obozie świętych” mówi jak jest?: „O czym zatem jest „Obóz świętych”? O strachu, o tym, że Europa, że Francja rozpadną się same zanim jeszcze pierwszy z „Hindusów” dotknie stopą jej plaż. Zatem to strach zabija cywilizację zachodnią. Jest to strach wynikający z zupełnego upadku ducha, zerowych duchowych zdolności absorbcji ludzi nowych, którzy w Europie nie są niczym nowym. Zdolności absorbcji lub rzeczywistego przeciwstawienia się.(…)  U Raspaila, może właśnie wbrew autorowi, nie ma tych, z którymi moglibyśmy się utożsamić. Garstka Francuzów przedstawiona w powieści, jako ostatni bastion cywilizacji to nie są herosi ducha, którzy pociągają nas ku odrodzeniu Christianitas, to nie są nowi benedyktyni, gotowi zachować najcenniejszą cząstkę, niczym ziarno, które potem rozrośnie się poprzez ciemne wieki, w nową cywilizację. Ich wymachiwanie starymi fuzjami, ucztowanie i obrona „ostatniego domu” nie ma związku z rzeczywistością – jest efektem błędnego rozpoznania rzeczywistości.” Problem jednak w tym, że Nosowski uważa, że możliwa jest obrona wiary bez obrony cywilizacji chrześcijańskiej. Można by powiedzieć, że jest o tym głęboko przekonany, skoro bezwarunkowo uznaje tą cywilizację za odchodzącą. Tymczasem jest w tym błąd taki sam jak w koncepcji „nawrócenia języka”, zrodzonej wokół synodów o rodzinie. Sam Nosowski pisał o tym w Przewodniku Katolickim. Niestety jest to myślenie odrealnione, odcieleśnione. Słusznie zauważa Paweł Grad w tekścieZmiana języka jako strategia apologetyczna”, że pomysł jakoby doktryna Kościoła stanowiła zbiór prawd, które można wyrazić na różne, niesprzeczne z sobą sposoby, gdy przyjrzeć się rzeczywistej formie, w jakiej był i jest przeprowadzany, rodzi poważne wątpliwości. Przede wszystkim stoi za nim założenie „że związek miedzy treścią doktryny („istotą chrześcijaństwa”, jak powiedzieliby moderniści) a jej językową formą wyrazu jest przygodny. Innymi słowy, przyjmuje się, że istnieje coś takiego jak wyabstrahowana i „niecielesna”, niezwiązana z żadną formą wyrazu „istota” i przygodne symbole, formuły i znaki, które ją wyrażają. Jest to założenie problematyczne, ponieważ praktyka Kościoła kierowała się zawsze pragmatyką języka religijnego a’la Wittgenstein, zgodnie z którą dana treść jest osiągalna tylko przez daną formę językową. Niewidzialna treść jest czymś, o czym w ogóle nie możemy mówić. Skoro do treści zawsze mamy dostęp tylko w określonej formie, w danym sformułowaniu, to różnice między takimi formami są jednymi różnicami, które możemy odróżniać. W konsekwencji różnice między formą wyrazu po prostu  różnicami w treści. Oznacza to, że właściwie nie istnieje coś takiego jak abstrakcyjna treść czy niejęzykowa „myśl”, którą można wyrazić tak, lub inaczej: wypowiedzi są raczej rodzajami działań, które łączą się z określonymi formami życia. Zmieniając wypowiedź (formułę), mówimy co innego, robimy co innego i żyjemy w inny sposób.”

Tak jak zatem wiara jest w sposób konieczny związana z określonymi formami słownymi, choćby takimi jak Credo, tak jest też związana z pewnymi wartościami i formami instytucjonalnymi i materialnymi, które tworzą cywilizację chrześcijańską. Jeżeli zatem ta cywilizacja dziś upadnie, to nie będzie to upadek całkowity. Tam gdzie przetrwa wiara, zachowają się też w zalążkach te elementy, które są istotne dla cywilizacji chrześcijańskiej. I przyjdzie taki moment, kiedy Bóg powoła „nowych benedyktynów” (a może już powołał?), którzy odrodzą i wiarę, i cywilizację. O ile bowiem zgadzam się z Nosowskim, że można bronić cywilizacji chrześcijańskiej jednocześnie okazując obojętność wobec wiary, jestem równie mocno przekonany, że wyobrażenie, iż można bronić wiary nie broniąc jednocześnie cywilizacji jest zwyczajna ułudą.

 

Piotr Chrzanowski


Piotr Chrzanowski

(1966), mąż, ojciec; z wykształcenia inżynier, mechanik i marynarz. Mieszka pod Bydgoszczą.