Liturgia
2016.07.18 14:07

Dezorientacja

Fragment książki: Według Boga czy według świata? O stanie liturgii i wiary z Pawłem Milcarkiem rozmawiają Jacek Paweł Laskowski i Bogusław Kiernicki, Dębogóra 2011.

 

 

Czy będziemy rozmawiali o tym, w którą stronę ma być obrócony ksiądz w czasie Mszy? Niedawno słyszałem od kogoś, że to dziwne, jeśli chrześcijanie przywiązują wagę do takich przyziemnych i drugorzędnych spraw.

Możemy zacząć tę rozmowę od tej sprawy. Jeśli to nie jest sprawa istotna, trudno byłoby zrozumieć dlaczego kilkadziesiąt lat temu, po Vaticanum II włożono tyle wysiłku właśnie w to, żeby celebrans zamiast stać przed ołtarzem, stał „twarzą do ludu”. Skoro ludzie do dzisiaj uważają – jak zobaczymy, co prawda niezbyt ściśle –  że to była jedna z głównych reform Soboru, to jak widać dopuszczają, że sprawa ta ma swoje znaczenie. Ale jakie znaczenie?

Ktoś powie: to nie ma znaczenia dla istoty Mszy. Zgoda, to nic nie dodaje ani nie ujmuje wobec ważności sprawowanego sakramentu. Czy z tego powodu rzecz staje się od razu w ogóle nieistotna? Nie, jest istotna, nawet bardzo istotna dla tego, jak uczestniczę we Mszy, jak pojmuję udział swój i kapłana, jak formuję moją modlitwę.

W układzie tradycyjnym było i jest tak, że celebrans stoi przed ołtarzem, jakby na czele wiernych zgromadzonych w nawie – można by rzec: po ich stronie ołtarza – a jego punktem odniesienia jest krucyfiks na ołtarzu. Wszystkie modlitwy wypowiada w tym ustawieniu, natomiast gdy mówi coś do wiernych (np. Dominus vobiscum), to wtedy zwykle odwraca się na chwilę do nich. Obowiązuje go więc zasada – trzeba powiedzieć, że także dość elegancka – żeby słowa skierowane do Boga wypowiadać „na wschód”, a słowa skierowane do ludzi – faktycznie w stronę wiernych.

W nowym zwyczaju całe to zróżnicowanie znika: celebrans cały czas stoi twarzą do wiernych, i nawet gdy mówi „Wszechmogący, wieczny Boże…”, żadnym ruchem nie zdradza, że właśnie „obrócił się” do Boga – możemy się tego domyślić jedynie ze słów. Pod tym względem akcja liturgiczna została z pewnością zubożona, zresztą nie w tym jednym miejscu: zniknął pewien prosty środek wzbogacający naszą modlitwę, unaoczniający jej sens.

Ale zubożenie to nie wszystko. Nie ma się co dziwić, gdy zachodzi ponadto dezorientacja (słowo to akurat bardzo dobrze pasuje do tego, co się dzieje, gdy liturgia porzuci swą orientację, teocentryczne skierowanie versus Dominum, „ku Panu”). Dezorientacja liturgiczna to zamęt wywołany porzuceniem znaku, który w sposób tyleż dyskretny co realny przypominał, do kogo zmierzają nasze modlitwy. A to przypomnienie jest nam, ludziom z krwi i kości, potrzebne, abyśmy w trakcie liturgii nie zaczęli myśleć i reagować tylko w sposób naturalny, według „ciała i krwi”. Można powiedzieć, że orientacja liturgiczna to dyskretny strażnik teologicznego zorientowania całego zgromadzenia; dla odmiany – dezorientacja liturgiczna na pewno ułatwi dezorientację teologiczną zgromadzonych.

W końcowych latach pontyfikatu Jana Pawła II istniała tendencja, aby tę dezorientację teologiczną leczyć oficjalnymi objaśnieniami. Niestety te objaśnienia to często lingwistyczne operacje – jak ta z końca lat 90-tych, skądinąd potrzebna i budująca: kongregacja liturgiczna wyjaśniła, że gdy ksiądz stoi twarzą do ludu, to przecież ta jego celebracja nie jest do ludu, bo duchowo zwraca się on przecież do Boga, a my wszyscy, wierni, też się zwracamy do Boga, a nie do celebransa. To wszystko prawda, ale to znaczy, że mamy tu w powszechnym użyciu znaki, które trzeba wyposażać w jakieś dostępne tylko kręgom wtajemniczonych wyjaśnienia, gdyż inaczej zdają się mówić coś przeciwnego. Czyli znaki, które nie znaczą tego, co mają znaczyć.

Dezorientację teologiczną znacznie lepiej leczyć orientacją liturgiczną niż dokumentami.

 

Słowo „dezorientacja” kojarzy się z zagubieniem, poczuciem utraty… orientacji.

Tylko że ta dezorientacja liturgiczna nie musi oznaczać jakiegoś emocjonalnego zagubienia, które zaraz byśmy poczuli i starali się z niego wydobyć. Wręcz odwrotnie, w płaszczyźnie uczuć nasze „ciało i krew” mogą być chwilowo usatysfakcjonowane tym, że ksiądz już nie tylko odwraca się do nas co jakiś czas, ale po prostu stoi „twarzą do ludu”. To permanentne odwrócenie kapłana do ludzi praktycznie będzie dla nich znaczyło po prostu to, że ksiądz chce być ich przyjacielem, chce być bliżej ludzi. W płaszczyźnie najprostszych reakcji takie zachowanie księdza musi być przyjęte z entuzjazmem, wdzięcznością, poczuciem nawiązania bliższego kontaktu – to przychodzi z łatwością. Natomiast zdanie sobie sprawy z głębszych skutków „dezorientacji” wymaga większego umiaru uczuć i trzeźwości sądu. Mówiąc krótko: dezorientacja liturgiczna polega na takim spotkaniu celebransa i wiernych „oko w oko”, że znika motyw pójścia razem gdzieś dalej, wspólnej drogi – raczej stoimy, patrzymy się, rozmawiamy…

Zresztą stan emocjonalnego połechtania – tym, że ksiądz taki dobry dla ludzi, a ludzie tacy zadowoleni z chłonięcia widoku księdza – nie trwa długo. Praktyka jest taka, że ten, kto się odwraca i staje „po drugiej stronie”, za ołtarzem, w stronę ludu, staje się kimś znacznie więcej niż przewodnikiem – staje się przewodniczącym (tak zresztą zdefiniowano funkcję kapłana). Już nas nie prowadzi we wspólnej drodze – teraz staje z nami oko w oko, rządzi nami jak prezes na zebraniu lub nas obsługuje jak pan w kiosku. Wyznacza wszelkie normy, panuje, wskazuje, decyduje. A jeśli nie robi tego sam, to – przy tym ustawieniu celebracji – musi wejść w tę rolę aktywnego przewodniczącego ktoś inny, np. jakiś świecki animator liturgiczny.

Pamiętam taką wypowiedź z 1965 roku, wyczytałem ją w „Tygodniku Powszechnym” i zamieściłem jako ciekawostkę w Historii Mszy[1]. Jakiś młody człowiek, po uczestniczeniu pierwszy raz we mszy z kapłanem odwróconym i mówiącym po polsku, powiedział, że kapłan się stał wyjątkowo aktywny. A przecież aktywny miał się stać przede wszystkim lud w nawie …

„Dezorientacja” wyzwala mechanizmy, których nie przewidywano. Okazuje się, że czysto racjonalne planowanie w liturgii zawodzi. To prawda, że ustawienie celebransa „w stronę ludu” można objaśniać na różne wzniosłe sposoby, które zresztą na pewno mieli w głowach promotorzy tej zmiany. Można więc sobie wyobrażać, że tak będzie łatwiej uzyskać atmosferę rodzinnej wieczerzy „wokół stołu”, a więc dodać Mszy więcej ciepła – tylko że zupełnie zapomniano, że począwszy od Ostatniej Wieczerzy Eucharystia unika prostej adaptacji do zwykłej kolacji rodzinnej, broni się już w czasach apostolskich przed zbyt ludzką atmosferką uczty. No ale można też wyobrazić sobie, że to nowe ustawienie pokazuje celebransa jako „głowę”, skoro kapłan jest alter Christus – tylko że przecież założeniem reformy było raczej zaktywizowanie liturgiczne wiernych niż podkreślenie roli kapłana. Tymczasem ta aktywizacja liturgiczna wiernych polega teraz na tym, że są oni w kontakcie face to face z kapłanem-przewodniczącym – aż tak zostali wyróżnieni!

 

Skoro nastąpiło takie osobliwe wzmocnienie pozycji kapłana, to może właśnie tu tkwi źródło oporów przeciw formie tradycyjnej i klasycznej mszy? Może współczesny ksiądz zwyczajnie nie chce ustąpić z tej pozycji prezesa?

To jest zgodne z obecnie dominującą logiką „animowania” liturgii przy pomocy idących z prezbiterium spontanicznych podpowiedzi, napomnień i komentarzy. Rozumiem więc, że księża chcą utrzymać liturgię mocno w swoich rękach, aby mieć możliwość pobudzania ludzi do tego, żeby intensywniej w niej uczestniczyli.

Jeden z księży, który zaczął odprawiać mszę starą, a więc versus Dominum, powiedział mi pewnego dnia (a jest to bardzo zażywny i energiczny, bardzo aktywny kapłan): „Ja nieraz stojąc w stronę ołtarza i nie widząc was, myślę sobie, że chciałbym się odwrócić i jakoś was napomnieć, żebyście mocniej śpiewali, bo nie jestem zadowolony z tego śpiewu… A nie pozwalają mi na to rubryki!”

Jednak ten sam ksiądz zauważał, że ustawienie versus Dominum i rubryki starego mszału stają się błogosławieństwem dla wszystkich. Bo inaczej ten energiczny ksiądz wciąż zajmowałby się bardziej animowaniem śpiewu niż celebrowaniem.

Chodzi przecież o to, by kapłan przy ołtarzu skupił się na tym, co jest tak naprawdę najważniejsze w momencie sprawowanych przez niego czynności: ma przewodniczyć modlitwie jak „kierowca”, a nie bawić pasażerów w poczekalni. Nie ma też wówczas pokusy, aby swymi duszpasterskimi zachętami zastępował naszą własną – wiernych w nawie – dynamikę modlitwy, energię, która dzięki łasce Bożej powinna być wykrzesana z nas w czasie tej modlitwy, a nie zastępowana pouczaniem i mechanicznym poruszaniem. Bo przecież liturgia nie ma być naśladowaniem życia; nie ma być reanimacją! Ma być stworzeniem sytuacji, w której człowiek obecny na mszy czuje się w różnym stopniu poruszony do tego, żeby w tej mszy uczestniczyć. Ale to się nie odbywa przez rozkaz, napomnienie, przez to, że ksiądz nagle włącza się do śpiewu i swoim barytonem, zwłaszcza przez mikrofon, zagłusza marny śpiew wszystkich innych. Nie! Właśnie czasami cisza, a czasami i pewna mizeria naszych umiejętności jest tym otwartym polem, które domaga się, żebyśmy poszli dalej, żebyśmy poszli głębiej.

Dlatego obawiam się, że ta „prezydialna” rola kapłana to w jakimś stopniu zastępowanie życia całego zgromadzenia. Niestety! Ksiądz bierze na siebie rolę kogoś, kto gdyby wśród wiernych były jakieś niedostatki, i tak będzie zawsze na miejscu, żeby całe to niedostateczne życie zastąpić swoją własną aktywnością, donośną lub przynajmniej dowcipną. Co więcej, jeśli tego nie robi, może być słusznie podejrzewany o jakiś przedsoborowy „rubrycyzm”, „niezrozumienie ducha nowej liturgii”: niby jest „twarzą do wiernych”, ale nie dość się z nimi komunikuje.

 

Zatem „nowa Msza” przyznała księżom pozycję bardziej atrakcyjną, bo prezydialną. I paradoksalnie (?) sklerykalizowała rzeczywistość kościelną?

To z całą pewnością. Większe sklerykalizowanie liturgii jest paradoksalnym, ale absolutnie rzeczywistym efektem reformy liturgicznej (także wtedy gdy sklerykalizowaniu podlegają aktywni świeccy wciągani w przestrzeń kapłańską liturgii). Z drugiej strony trochę się dziwię temu oporowi przed opuszczeniem owego centrum „w świetle reflektorów”, bo znam też żale tych księży, którzy starają się gorliwie liturgię sprawować według wszystkich zwyczajów nowych, ksiąg nowych, tego odwrócenia itd. Im bardziej się starają wszystko dostosować, znaleźć odpowiednie teksty, wykorzystać wszystkie możliwości jakie dają nawet typiczne księgi rzymskie, tym bardziej widzą własny niedostatek i mizerię. Po prostu są jak człowiek-orkiestra, który codziennie musi od nowa planować całą celebrację.

Na ogół jednak jest tak, że prędzej czy później celebrans ma już swój pewien uproszczony, rutyniarski schemat, który uzupełnia z kolei swoimi słowami na początek i na koniec, i w środku.

Czasami co bardziej aktywni wprowadzają też jakieś formy kreatywne zmieniając troszkę modlitwy albo uzupełniając je, albo wrzucając jeszcze jakieś swoje natchnione bardziej dodatki, albo usuwając coś, co uważają za, na przykład, nie dość zrozumiałe. To jest już droga upadku takiego kapłana i na ogół źle to się kończy. Nawet przy dużym nagromadzeniu dobrych intencji, to się musi źle skończyć.

Ale jest i druga strona medalu. Jest nią wystawienie siebie samego – face to face – na widok publiczny. Ze wszystkimi efektami skoncentrowania na własnej indywidualności. Są więc msze takiego księdza czy takiego. Chodzi się na msze takiego a takiego księdza. Kiedyś ludzie chodzili na kazania tego czy innego księdza. Ale msze pod  względem ściśle rytualnym się nie różniły.

A dzisiaj jest czasem tak, że ludzie wybierają sobie mszę, bo taki a taki ksiądz odprawia w sposób bardziej czy mniej widoczny albo pobożny, tę pobożność się widzi na twarzy itd. Pytanie tylko, czy to wszystko zawsze jest prawda, czy tylko wymuszony sytuacją sposób aranżacji mszy?

Przypominam sobie niedawno przeczytaną myśl z pamiętnika bł. ks. Stefana Wincentego Frelichowskiego, który dwa lata po święceniach kapłańskich zapisał modlitwę, w której mówi:  „Chcę być naprawdę kapłanem. Daj mi, Boże, żebym nigdy nie był życiowym aktorem.” To „życiowe aktorstwo” to jest zagrożenie, które występuje, zdaje się, w życiu kapłana tym mocniej, im większe kładziemy mu na barki wymagania grania. Grania, a nie jedynie spełniania.

A spełnianie służby, służba, to coś innego niż czysto ludzka autentyczność.

 

W nowej liturgii właśnie ten wymóg grania jest wobec kapłana kierowany bardzo mocno. Chyba gra jest w ogóle konstytutywną częścią nowego obyczaju liturgicznego?

W „orientowanym” ustawieniu i porządku liturgii kapłan był pierwszym, stojącym na naszym czele, który otwierał ekran prawdziwego życia, a my wszyscy w to życie wchodziliśmy. Dokładnie odwrotnie niż to było u braci Lumières, gdzie lokomotywa (w zupełnie pozorny zresztą sposób) miała wjeżdżać w widzów, którzy z przerażeniem przed nią umykali. W mszy klasycznej jest odwrotnie i w sposób rzeczywisty, sakramentalny. Dzieje się to tak, że wszyscy idąc za plecami kapłana wchodzimy w inny świat, w inną przestrzeń.

A w nowym, „zdezorientowanym” układzie liturgii mszalnej kapłan nagle stanął na scenie ze swoim stolikiem. To jest ten świat, który mamy oglądać. A on za tym stołem wykonuje gesty, po których spodziewamy się, że będą gestami jakby sztukmistrza. Nie chcę posuwać się do porównań, których użył o. Bouyer, bardzo dotkliwych (że taki czarodziej czy prestidigitator z tego wyrasta); chodzi mi tylko o to, że samo to zachowanie generuje oczekiwania, które niekoniecznie mogą się spełnić.

Przecież same gesty i sama rzeczywistość Sakramentu jest w Nowym Testamencie określona bardzo prosto i pokornie. To nie są rzeczy, które nagle manifestują się jakimiś wybuchami. Odwrócenie się i pokazanie „patrzcie, co ja robię” będzie więc rzeczywiście sugerowało – tak sądzę – żebyśmy się spodziewali, że ksiądz będzie to, co robi, komentował (zresztą tak się dzieje) swoimi osobistymi grymasami twarzy, bardziej zindywidualizowanymi zachowaniami.

Ale to jest niebezpieczna sytuacja, jeżeli indywidualna pobożność, nawet pobożność kapłańska, staje się natychmiastowym, mówiąc językiem mediów: „lajfowym”, komentarzem do Misterium, które jest uniwersalne i ma ożywiać indywidualność każdego z uczestników. W tym również indywidualność kapłana. Kiedy jest ona zakryta przed ludźmi.

Jest jeszcze inna sprawa. Na co dzień jestem świadkiem tego, jakie deformacje wprowadza do charakterów dzieci już sam duch ciągłego "zajmowania się dziećmi" przez dorosłych: to przerabia dzieci w aktorów, i to jak zręcznych... Myślę wtedy, że biedni są także nasi kapłani, którzy pozwolili, byśmy wciąż patrzyli w ich twarze gdy są przy ołtarzu, w najbardziej intymnych chwilach. Też bym zgłupiał. Znałem co najmniej kilku księży, raczej starszych, którzy z ustawienia versus populum nie odnosili szkody duchowej - bo albo byli z natury bardziej skłonni do skupienia, albo zostali do skupienia przy ołtarzu uformowani skutecznie, zwykle przez lata celebracji versus Dominum. Ale myślę też o tych zastępach księży prostych jak baranki, którzy to nowe ustawienie celebransa zrozumieli jako zaproszenie do intensywnych komunikacji kapłan-wierni, ponad ołtarzem. Bardzo dużo niepotrzebnych pokus odwracających od dzieła Bożego.

 

Z tego wynika, że celebrację „versus Dominum” łatwiej odkryć takim księżom, co wolą intymnie dusze do Pana Boga podnosić, zamiast się na scenie prezentować?

Zapewne tak, będzie im łatwiej zrozumieć o co chodzi. Sądzę jednak, że paradoksalnie rezygnacja z „twarzą do ludu” jest potrzebniejsza życiu duchowemu tych kapłanów, którzy są z natury bardziej „kontaktowi”. To właśnie oni – ci ekstrawertyczni, rozmowni, energiczni księża, przy okazji chętnie rewanżujący sobie samotności kapłańskie lgnięciem do ludzi i ukrytym gadulstwem – właśnie w liturgii powinni dać się wytrącić z tej łatwości kontaktowania się z wiernymi w nawie. Oczywiście będą szczęśliwi, gdy liturgia każe im odwracać się do ludzi, mówić do nich w homilii, okazywać im Ciało Pańskie, słuchać ich odpowiedzi – ale równocześnie powinni też dzięki liturgii odczuć, że zostali „oddzieleni” dla Boga i że muszą być trochę „samotni”, jako kapitanowie na dziobie okrętu. Jak patriarchowie wzywani na świętą górę i zostawiający swój dobytek – swe codzienne nawyki – w dolinie, za sobą. To zresztą dobry przykład dla wiernych.

 

No dobrze, ale właściwie o co chodzi w tym, że wszyscy, włącznie z kapłanem, odwrócą się w jedną stronę? Przecież to często nawet nie będzie ten geograficzny Wschód, który ma swoją starą symbolikę biblijną. Przestaliśmy myśleć „stronami świata”, więc czy warto to na siłę wskrzeszać?

Przyznaję otwarcie, że osobiście bardzo rzadko zdaję sobie sprawę, gdzie są poszczególne strony świata, gdzie północ, południe, zachód, wschód. Jestem – powiem: niestety – wykorzeniony z tego kosmicznego przeżywania świata. Ale tak naprawdę nie o to chodzi: orientacja liturgiczna nie jest sposobem odbudowania jakiejś symbolicznej wizji kosmosu (skądinąd pięknej i wartościowej) – ona jest ni mniej ni więcej tylko sposobem zachowania najważniejszego punktu odniesienia, w modlitwie i w życiu.

Oczywiście przemawia do mnie to biblijne wyobrażenie, że Pan jest oriens ex alto, „Wschodzącym Słońcem”[2], oraz że przy ponownym przyjściu ukaże się na wschodzie. Wiem, że to jest ten język znaków, który wybrał sobie Bóg. A równocześnie przemawia do mnie i to, że w trakcie liturgii tym symbolicznym Wschodem jest dla nas Krzyż. To on jest tym punktem, w którym nasze zgromadzenie jest otwarte na „to, co w górze”, i przez który kroczy ku Trzykroć Świętemu Bogu.

 

Czyli tym punktem orientującym nie jest pewna harmonia kosmosu, ale krzyż, który „stoi, gdy świat się porusza”?

Stat Crux, dum orbis volvitur. Chodzi o Krzyż jako o umieszczoną w historii bramę do wieczności. Taka brama jest niezbędna, bo inaczej znajdziemy się w zamkniętym kręgu, w obręczy żywiołów tego świata.

Nie wiem, czy to jest prawda, nie miałem możliwości tego osobiście sprawdzać, ale pewien mój znajomy, z którym się spotykałem na jakichś dyskusjach radiowych  – najpierw wyznania mojżeszowego, potem katolicki konwertyta – powiedział mi kiedyś, że kiedy żydzi zbierają się na modlitwę, to dla zaznaczenia, że zwracają się do Boga, że nie jest to zwykłe zebranie, zawsze wtedy musi być w synagodze otwarte okno. To jest sygnał, że nie tu się zamknęliśmy, że zwracamy się zupełnie gdzie indziej. Zrobiło to na mnie duże wrażenie.

Uświadomiłem sobie wtedy, jak mocno – o. Louis Bouyer też zwraca na to uwagę – stary ryt idzie w głębię tego przygotowania ze strony Starego Testamentu. Że nie jest to tylko pewna tradycja, która się zaczyna z Wieczernikiem, ale że to jest – także przez Wieczernik i przez późniejsze gminy chrześcijańskie przetworzona – rzeczywiście nie mająca wyraźnego początku historycznego tradycja modlitwy inspirowanej przez Boga. W tej tradycji znakiem gatunkowym (i na Wschodzie, i na Zachodzie) jest właśnie gest otwarcia się na zewnątrz przez zgromadzenie, które przychodzi na modlitwę.

A nowy obyczaj celebrowania „twarzą do ludu” właśnie sugeruje, że jesteśmy wewnątrz pierścienia. Że nie jesteśmy w stanie wyjść poza krąg zadowolenia z tego, że jesteśmy tutaj razem.

 

Sądzi pan jednak, że ta sytuacja daje wszystkim zgromadzonym zadowolenie?

Zakładam, że tak może być – i przy tym bardzo optymistycznym założeniu stwierdzam, że także wtedy jakaś klęska wisi w powietrzu lub już następuje. Ludzkie zadowolenie może właśnie „dezorientować” sprawowanie liturgii. Ale swoją drogą nie jestem taki pewny, że w takim kulawym układzie ludzie mogą być rzeczywiście zadowoleni. Raczej domyślam się, że wbrew całej „zdezorientowanej” świadomości pobożni ludzie w liturgii ustawionej versus populum męczą się – choć z drugiej strony są już tak zaprogramowani, że powtarzają wszystkie te neurotyczne opinie o tym, że ksiądz nie powinien „odwracać się plecami do wiernych”. Męczą się czymś, co z drugiej strony uznają za konieczne dla kogoś innego, a nigdy nie można znaleźć tego, dla kogo to jest naprawdę konieczne. Dziecinada naszych czasów: ludzie chcą być traktowani poważnie, ale obrażają się, gdy się ich potraktuje jak dorosłych. Np. wolą, żeby celebrans się nimi „zajmował”, tak jak gdyby byli zawsze gośćmi, którzy wpadli do gospodarza – a nie, tak jak jest, domownikami Boga i współobywatelami świętych, na swoim miejscu, ze swoją modlitwą, trochę inną niż ta kapłańska, lecz tak samo ukierunkowaną.

 

Słyszy się czasami od księży, że im jest dobrze, gdy patrzą na rozmodlonych wiernych w nawie…

Rozumiem to. Jednak wolałbym, żeby księża byli strzeżeni przed pokusą uzależniania swej gorliwości od tego, czy i jak ktoś patrzy im w twarz. To straszny narkotyk, tworzący faryzeuszy. Liturgia jest oczywiście modlitwą publiczną, jednak każdej modlitwy dotyczy rada Pana Jezusa, żeby „wejść do swej izdebki”, z dala od spojrzeń ludzkich. Upominam się o choć trochę tej „izdebki” dla celebransa.

Wybitny angielski pisarz o przenikliwej refleksji religijnej Evelyn Waugh w tekście z 1964[3] pisze, że w starej mszy (on w niej wyrastał i nowego rytu nie widział) najbardziej zachwyca go to, że kapłan nie przychodzi na nią, żeby sprawdzić, ilu wiernych się zgromadziło, tylko wchodzi i odprawia.

Może w takiej praktyce jest jakaś suchość, może by trzeba duszpastersko coś z tym zrobić, ale w samym rdzeniu jest jakaś prawda. Przychodzimy tu nie po to, żeby się policzyć i sprawdzić, czy jest nas dużo.

A są księża, którzy pytają: „a czy dużo was będzie?”, „a czy jest potrzeba, żeby mszę odprawić?” Istnieje pierwsza potrzeba, żeby mszę odprawić! Jeszcze zanim wierni się zgromadzą, istnieje potrzeba, żeby mszę odprawić! Tylko że ona wymaga wiary. Wymaga przekonania, że istnieje we mszy wartość większa, zanim jeszcze będzie ona także na zewnątrz wspólnototwórcza.

A dalej Waugh mówi – w konsekwencji tego „nieliczenia ludzi i odprawiania” – że nigdy nie poruszał go splendor wielkich, oficjalnych uroczystości. Bo to zawsze każdy może podrobić. Wystarczy odpowiednia inżynieria, wiedza o tym, jak trzeba ludzi pobudzić, poruszyć, szczypta podniosłych tradycji. Tymczasem ważniejsze jest to, co zostanie w liturgii, kiedy nie będzie wielkiego splendoru. Dlatego jeśli porównuję Msze w starej i nowej formie, to głównie na podstawie doświadczeń z takimi zwykłymi, nie-uroczystymi Mszami. Uważam, że to wówczas – a nie w smells and bells – wychodzą na wierzch podstawowe cechy, w tym niesamowita godność tradycyjnego rytuału.

Zachwyciła mnie kiedyś uwaga o. Sczanieckiego OSB, który napisał o starej liturgii, że polega ona na tym, że w każdej mszy mamy do czynienia z adaptacją mszy najbardziej uroczystej. Ta uroczysta i ta najprostsza nie różnią się tak bardzo. Dlatego ludzie się czasami tak bardzo dziwili przenoszeniem mszału, takimi różnymi rzeczami, które wydawały się w tej prostej formie wcale niepotrzebne. Po co tyle razy to wszystko robić?

A to są wszystko sygnały, że nie mamy tu mszy innej dla malutkiego zgromadzenia i innej, która będzie odprawiana uroczyście w katedrze. To jest dokładnie ta sama msza i nawet w tej najprostszej istnieje wiele gestów, zachowań, które są projektem wielkiej architektury. Wielki zamysł architektoniczny przy ograniczonej potrzebie i środkach (dokładnie ten sam zamysł!) zostaje zrealizowany w pomniejszeniu.

Architekt nie decyduje się nagle zamiast pałacu budować chałupę, tylko buduje coś, co i tak będzie miało założenie pałacowe.

 

Rozumiem, że pewna duchota chałupy bierze się przede wszystkim z zamknięcia jej perspektywy przez przewodniczącego. Ale ta orientacja versus populum ma chyba coraz mniej zdeklarowanych obrońców? Nie są jej dni policzone?

To prawda, upadły wszystkie poważne argumenty, które kiedyś wysuwano za upowszechnieniem tego ustawienia. Ale kłopot w tym, że to nieporozumienie „weszło w krew”, jest niewypowiedzianym dogmatem dla księży na parafiach – a dla wiernych jakąś magiczną gwarancją, że są kochani i poważnie traktowani. Na te namiętności i nawyki trudno znaleźć szybko działające lekarstwa odwykowe.

Z celebracją versus populum jest dzisiaj tak, że wyraźnie mamy do czynienia z zamknięciem się pewnego cyklu, jeśli chodzi o porządek intelektualny. Jeszcze kilkadziesiąt lat temu, w latach 60-tych, wszyscy musieli się zderzyć z eksplikowanym przez niektórych historyków liturgii (wzorcem absolutnym była tu praca Otto Nußbauma) twierdzeniem, że celebracja versus populum była jeśli nie powszechna, to w każdym razie co najmniej równie często spotykana w pierwszych wiekach chrześcijaństwa jak celebracja versus orientem, versus Dominum. To traktowano jako oczywistość. Włącznie z „oczywistym” – ale jednak późnośredniowiecznym i renesansowym – obrazem Chrystusa siedzącego z uczniami dokoła stołu i tak celebrującego Ostatnią Wieczerzę.

Otóż niezależnie od wszystkich słabości teologicznych tego widzenia (wiadomo, że Msza Święta nie jest odtworzeniem warunków Wieczernika, tylko uobecnieniem Tajemnicy, którą w Wieczerniku antycypowano), sama prawda historii została inaczej sprecyzowana: dzisiaj już żaden ze specjalistów w dziedzinie historii liturgii nie będzie tezy Nußbauma bronił.

Wiadomo już, jakie są słabości jego argumentacji. Przypomnijmy, że podstawowym brakiem jego dowodu było to, że Nußbaum przyjmował, że gdziekolwiek znajdzie świadectwo ołtarza wolnostojącego (czyli nie dosuniętego do ściany, ale dającego możliwość obejścia go), to tam automatycznie uznać należy, że celebracja miała miejsce versus populum. A to jest nieporozumienie.

 

Wywód na rzecz rzekomej „odwieczności” tej orientacji został też przeprowadzony w Polsce, na podstawie jednego z przedstawień męczeństwa św. Wojciecha…

To aż dziwne, że tego rodzaju pomysły jeszcze gdzieś się utrzymują, bo słabość tej argumentacji jest nieprawdopodobnie dotkliwa. W przypadku św. Wojciecha chodzi o jedno z przedstawień na Drzwiach Gnieźnieńskich. Owym rzekomym „ludem”, ku któremu św. Wojciech celebruje, są tam jednak pogańscy Prusowie, którzy za chwilę mają go uczynić męczennikiem. Są to jedyne postacie stojące po drugiej stronie ołtarza. Uczynienie z tego przedstawienia dowodu na „odwieczność” celebracji versus populum jest jakąś teologiczną aberracją.

Do tego dodajmy i fakt, że tego typu przedstawienia średniowieczne nie charakteryzują się takim pokazaniem sytuacji, że oto „jeden stoi przed drugim”. To są obrazy, które miały odtwarzać pewną przestrzenność wydarzenia, a więc nigdy nie powinniśmy padać ofiarą uproszczonego ich odczytywania.

Tak jak inny rzekomy przykład celebracji versus populum: pieczęć Leszka Czarnego, który klęczy przed ołtarzem, a po drugiej stronie tegoż ołtarza, naprzeciw niego, św. Stanisław. Wygląda to tak, że męczennik zwrócony w stronę księcia, z którym nie mógł się spotkać za życia, wykonuje jakieś liturgiczne gesty. Interpretator tej pieczęci nie zdawał sobie sprawy, że nie może ona przedstawiać sytuacji liturgicznej, nie może być jej „fotografią”, choćby z tego prostego powodu, że biskup, który miałby odprawiać mszę świętą, ma na głowie infułę. Cała sytuacja jest nie do odczytania w kluczu fotografii jakiegoś momentu celebracji. Również to zostało już dokładnie opisane, zresztą na łamach „Christianitas”.

To samo dotyczy trzeciego świadectwa: kolumny w Kołbaczu. Jest to skądinąd ciekawe przedstawienie odnoszące się do liturgii cysterskiej. Jego „scena” biegnie dookoła kolumny i tu już w ogóle trudno odczytywać, kto jest za, a kto naprzeciw, i kto w którym miejscu się znajduje.

 

Kiedy zadawałem Panu pytanie o zgon orientacji versus populum, to powodowała mną jakaś taka intuicja, że życie liturgiczne płynące z centrali Kościoła – z Rzymu – powoli ten twór będzie wypłukiwać. Coraz większa liczba dostojników Kościoła celebruje ku Panu. A i w myśli Papieża sprawa kierunku celebracji zajmuje miejsce poczesne w związku z przywracaniem liturgii ducha adoracji. To i nasi księża kiedyś do normalnej orientacji wrócą?

To jest stopniowy proces, bo docieranie argumentu historycznego dyskwalifikującego mitologiczne uzasadnienia oczywiście trwa. Ale to w którymś momencie dociera. Z drugiej strony sposób celebracji versus orientem posiada w sobie takie wartości, które kapłan doświadczający tej celebracji, tego sposobu ustawienia, docenia. Oczywiście, jak każda ludzka rzecz – a ustawienie też jest jakąś ludzką rzeczą – ma ono w sobie też jakieś pokusy czy zagrożenia, które z kolei potem muszą być harmonizowane przez jakąś katechezę czy jakieś duchowe dopełnienie. Bo przecież nie o to chodzi, żeby się księża do Pana odwracali głównie z tego motywu, żeby nie patrzeć na  ludzi. To mógłby być z kolei motyw nadmiernie ludzki.

Ale ten motyw też nie jest nieważny. Przecież jakieś warunki do skupienia się w arcymodlitwie naszemu udręczonemu księdzu się należą ...

Owszem, ale traktowałbym to jako motyw dodatkowy. Wracając jednak do pytania o przyszłość, sądzę, że ustawienie versus Dominum ma swoje (wydaje się, tak oczywiste) wartości, że gdy tylko zaczną opadać obręcze tego dziwnego przymusu celebrowania twarzą do ludu, wartości te będą działać. Tym bardziej, że do niedawna nie było przecież żadnego dokumentu, który by sugerował wyraźnie, że tak trzeba mszę odprawiać. Wyobraźmy sobie, że ani w dokumentach soborowych, ani w tak wielu instrukcjach posoborowych, ani we wstępie do nowego mszału do niedawna nie było żadnych wyraźnych wskazówek nakazujących czy nadających tę tendencję. Dopiero po roku 2000 pojawił się zapis zdający się sugerować, że celebracja „twarzą do ludu” ma jakieś pierwszeństwo przed ustawieniem tradycyjnym. Jednak nadal nie ma żadnego prawnego przymusu odprawiania „do ludu”. Inaczej: ten przymus istnieje praktycznie, ale jest nieumocowany prawnie. Niestety dziś takie przymusy w stylu „wszyscy tak robią” są od przymusów prawnych ważniejsze. 

 

 

[1] Por. Historia Mszy, 183n.

[2] Łk 1, 78.

[3] Por. Historia Mszy, 185.


Paweł Milcarek

(1966), założyciel i redaktor naczelny "Christianitas", filozof, historyk, publicysta, freelancer. Mieszka w Brwinowie.