Polemiki
2011.06.15 11:33

Universae Ecclesiae albo o sensie Summorum Pontificum

W piątek, 13 maja br. Papieska Komisja Ecclesia Dei opublikowała dokument Universae Ecclesiae, instrukcję o stosowaniu motu proprio Summorum Pontificum Benedykta XVI. Chciałbym podzielić się kilkoma refleksjami na temat samego dokumentu, jego polskiej recepcji, a także natury bardziej ogólnej, o znaczeniu motu proprio dla Kościoła. Wydaje mi się bowiem, że, przynajmniej jak na ten moment, medialny kształt przekazu dotyczący tych posunięć Papieża zdominowany jest przez interpretacje mniej lub bardziej świadomie wykoślawiające intencje tego ostatniego.

Z roboczym przekładem tekstu Universae Ecclesiae (dalej: UE) można zapoznać się na stronie „Christianitas”.

Instrukcja UE jest oparta na wynikach ankiet przeprowadzonych wśród biskupów z całego świata, a jej celem jest wskazanie prawidłowej drogi interpretacji i stosowania papieskiego motu proprio. Jej autorzy, zanim przechodzą do rozporządzeń szczegółowych, podają bardzo znaczącą w tym kontekście interpretację Summorum Pontificum (dalej: SP), formułując jego cele. Są nimi:

a) ofiarowanie wszystkim wiernym liturgii rzymskiej w usus antiquior (czyli, jak się ją najczęściej nazywa, „liturgii trydenckiej” – T.D.), jako skarbu do najstaranniejszego zachowania;

b) zagwarantowanie i realne zapewnienie używania nadzwyczajnej formy wszystkim tym, którzy tego pragną – w takim rozumieniu, że używanie liturgii rzymskiej obowiązującej w 1962 jest prawem danym dla dobra wiernych, a więc ma być interpretowane w sensie przychylnym dla wiernych, którzy są jego głównymi adresatami;

c) sprzyjać pojednaniu wewnątrz Kościoła (UE I,8).

Jakkolwiek jest to być może oczywiste, trzeba podkreślić, że ta interpretacja wydobywa na pierwszy plan konstruktywny wymiar motu proprio, wyrażający się w jak najszerzej rozumianym otwarciu dla wszystkich wiernych możliwości uczestniczenia w tradycji liturgicznej Kościoła. To ono właśnie wydaje się być właściwym kluczem czy paradygmatem, pozwalającym prawidłowo zrozumieć i realizować SP, który stanowi „znaczący wyraz magisterium Biskupa Rzymu i właściwej mu posługi – regulowania i porządkowania świętej liturgii Kościoła” (UE I,8). Zwykle znaczenie SP sprowadza się do drugiego z ww. punktów, co sprawia, że uwadze umyka reszta jego raison d’etre, być może ważniejsza, jeśli nie najważniejsza, którą jest nawet nie tyle ponowne wprowadzenie dawnej liturgii w krwioobieg Kościoła, ile – jeśli można użyć takiej medyczno-technicznej metafory – uruchomienie jej jako Jego „drugiego serca”.

Można zadać pytanie: po co Kościołowi drugie, skoro ma już jedno – liturgię zreformowaną. Odpowiedź tkwi, jak mi się zdaje, w okolicznościach historycznych i decyzjach, które doprowadziły do takiego a nie innego kształtu reformy, tzn. ostatecznie zarzucenia prac nad zreformowaniem starych ksiąg liturgicznych (czyli „trydenckiego” Mszału Piusa V/Jana XXIII) a stworzenia nowych („watykański” Mszał Pawła VI). Nie do mnie należy ocena tamtego faktu czy odpowiedź na pytanie o jego przyczyny. Mogę tylko napisać, jak rozumiem przyczyny, dla których Benedykt XVI uznał za konieczne przypomnieć o równoprawności dawnej i nowej liturgii i usankcjonować to przy pomocy SP jako aktu prawnego. Nie można poważnie myśleć o Kościele bez liturgii, z kolei nie można poważnie myśleć o liturgii w oderwaniu od całości tradycji liturgicznej Kościoła i to nie w znaczeniu czysto historycznym, ale przede wszystkim praktycznym. W tym sensie było coś głęboko niewłaściwego w posoborowej próbie pominięcia, czy też kompletnego zmarginalizowania dotychczasowego głównego nurtu tradycyjnej liturgii rzymskiej, przy jednoczesnym zdecydowanym nacisku na powszechną implementację liturgii zreformowanej. (Próba ta wynikała poniekąd ze złożenia faktu powstania nowych ksiąg i centralistycznego rozumienia Kościoła i w tym sensie musiała się wydawać logiczną konsekwencją reformy.) Akt ten musiał pociągnąć za sobą wprowadzenie mentalnej lakuny pomiędzy ciągiem dotychczasowego rozwoju rytu rzymskiego a nowo promulgowaną formą. Nie zapobiegły temu wątłe próby pokazania, że jest inaczej, (co próbował zrobić np. Paweł VI w przemówieniu w czasie audiencji generalnej 19 listopada 1969 r.), a owa nieciągłość stała się polem do rozmaitych interpretacji, uzasadnień, legitymizacji i innych teologicznych konstrukcji negujących to, co było, na rzecz mniej lub bardziej bezkrytycznej afirmacji nowości i zmiany.

Wydaje się, że nie będzie przesadą użycie na określenie tej mentalnej nieciągłości metafory rany. Rany, którą Kościół sam sobie zadał. Nie rozumiem przez nią przede wszystkim uczuć i myśli osób, dla których dawna forma rytu była i powinna pozostać jedyną, lecz coś znacznie szerszego i głębszego. Rana ta przebiega przez serca i umysły katolików. Z jednej strony przejawia się w postrzeganiu przedsoborowej tradycji liturgicznej Kościoła jako czegoś, z czego należy się wyzwolić czy też co należy zdekonstruować, aby dotrzeć do istoty rzeczy tego, co nazywamy kultem prawdziwie chrześcijańskim (aktualnie można powiedzieć, że ta dekonstrukcja już się dokonała, przy czym problem owego prawdziwie chrześcijańskiego kultu bynajmniej nie został rozwiązany), a z drugiej w rozpowszechnieniu myślenia o liturgii jako o czymś, co do nas (się nam) należy, co przynależy przede wszystkim do porządku antropologicznego i może być oceniane według kryteriów subiektywnych odczuć czy pomysłów, co jest otwarte na doraźne „uzdatnianie” zgodnie z wyobrażeniami hierarchów, księży czy wiernych na temat tego, co jest lepsze dla człowieka. Fakt, iż spora część wyżej wspomnianych nie widzi problemu pokazuje w pewnym sensie, jak bardzo on jest głęboki, tzn. jak bardzo wspomniane wymiary owej rany jawią się jako coś oczywistego i prawidłowego.

Znaczenie aktów takich jak SP a teraz EU wykracza więc daleko poza ukłon w kierunku marginalnych grup miłośników staroci, lecz ma znaczenie ogólnoeklezjalne. Jest to bowiem próba rozpoczęcia działań w kierunku zaleczenia wyżej wspomnianej rany, ale w taki sposób, aby nie generować nowej – w rozporządzeniach Ojca Świętego nie ma ani odrobiny przymusu i bezwzględnego dążenia do unifikacji. Bezwarunkowa zgoda na odprawianie dawnej liturgii nie implikuje przecież w żaden, choćby najmniejszy sposób zakazu, ani ograniczenia odprawiania liturgii zreformowanej. Bezprecedensowa (ale tylko do pewnego stopnia) aktualna sytuacja istnienia dwóch form jednego rytu nie jest rewolucją, jak określa ją w swoim artykule opublikowanym w „Tygodniku Powszechnym” (TP 22/2011) Józef Majewski, ale konsekwencją radykalnego posunięcia, jakim było „zreformowanie” dawnego Mszału przez stworzenie nowego oraz – co chyba ważniejsze – rewolucyjnego sposobu wprowadzania liturgii zreformowanej, który wiązał się z zakrojonymi na szeroką skalę ograniczeniami możliwości uczestniczenia w liturgii dawnej. Ta sytuacja, w połączeniu z przedstawianiem historii Kościoła w kategoriach antagonizmu: stare (= gorsze, słabsze, zakłamane, itd.) – nowe (= lepsze, silne, odbrązowione, itd.) wpłynęło szeroko na świadomość katolików, generując bezpłodne odcięcie od historycznej totalności Kościoła. Benedykt XVI, jeśli dobrze go rozumiem, chce temu zaradzić, a sięgnięcie w tym do liturgii jest posunięciem tyle genialnym, ile w zasadzie jedynym możliwym. Żadne dokumenty, apele, uczone rozprawy, nic, co sprowadza się jedynie do przestrzeni słowa, nie miałoby możliwości przebicia się przez tę masę słów, jaka składa się na tendencyjną, opartą na logice zerwania i prostych opozycjach binarnych, interpretację samego Soboru, jak też faktu posoborowej reformy liturgicznej.

Jak już wspomniałem, chcąc na serio podchodzić do liturgii nie można pominąć czy marginalizować głównego nurtu tradycji liturgicznej Kościoła rzymskiego. Powinna ona być traktowana z pełną rewerencją i to nie na zasadzie historycznej, ale przede wszystkim praktycznej, jako: 1). po prostu właściwy chrześcijański i katolicki modus kultu (w sensie obiektywnym); 2). punkt odniesienia, model czy zbiór kryteriów, pozwalających kształtować – oczywiście w ramach obowiązujących rubryk – celebracje w nowej formie rytu, a także rozumieć je i przeżywać jako liturgię całego Kościoła (tj. w całej jego czasoprzestrzennej totalności), nie zaś jakiegoś sztucznego, temporalnie zawężonego tworu – „Kościoła posoborowego”. To oczywiście nie jest coś, co przyjdzie od razu, trzeba to postrzegać w kategoriach długotrwałego procesu. Najlepszym sposobem na jego uruchomienie i przeprowadzenie jest to, o co proszą i co zalecają SP i UE: stworzenie możliwości wolnego odprawiania i uczestniczenia w Mszach w obu formach rytu w całym Kościele.

UE jest dobrym krokiem w kierunku realizacji tego celu. Wbrew wcześniejszym obawom środowisk tradycjonalistycznych nie zawęża w żaden sposób SP, wprowadza za to potrzebne regulacje dotyczące grupy wiernych, która może starać się o celebracje w dawnej formie rytu jak również umiejętności kapłanów, którzy mogą ją sprawować. Jest to bardzo ważne, gdyż często nieprecyzyjność wcześniejszych rozporządzeń w tych właśnie obszarach była powodem odrzucania przez księży i biskupów próśb wiernych. Można mieć nadzieję, że UE sytuację tę przynajmniej po części poprawi, choć wydaje się oczywiste, że tak naprawdę poprawić ją może dopiero pojawienie się u hierarchów i duszpasterzy większej ilości dobrej woli a często po prostu generalnej zmiany myślenia.To, że ta ostatnia jest potrzebna widać choćby po reakcjach na UE, zarówno w Polsce, jak i za granicą. Myślę tu np. o próbach reinterpretacji UE, w świetle których dokument ten nie jest przede wszystkim wyrazem hojności Kościoła, ale komunikatem dyscyplinarnym skierowanym do niepokornych tradycjonalistów (tak przedstawił dokument w swoim komentarzu ks. Mateusz Matuszewski, konsultor Komisji ds. Kultu Bożego i Dyscypliny Sakramentów Komisji Episkopatu). Albo – jak robi to wspomniany wyżej Józef Majewski – o niedwuznacznym suponowaniu, że SP i UE omijają naukę Soboru. Nie ma tu miejsca na przywoływanie wszystkich okoliczności reformy liturgicznej, ale warto przypomnieć, że zalecenia konstytucji Sacrosanctum Concilium a ostateczny efekt prac Consilium czyli komisji powołanej w celu praktycznego zreformowania liturgii są w dużej mierze dwoma różnymi rzeczami. Można mieć poważne i uzasadnione wątpliwości czy taki kształt reformy i sposób jej wprowadzenia wynikał w sposób oczywisty z dokumentu soborowego. Dywagacje na temat niewystarczalności liturgii przedsoborowej, czy pokrętne żonglowanie pojęciami lex orandi – lex credendi (jak w wykonaniu cytowanego przez Majewskiego Mickensa) to właśnie wspomniane wyżej konstrukcje, które powstały w celu zapełnienia pustki nieciągłości w żywym ciele tradycji. Liturgia nie jest funkcją Kościoła i Jego wiary, jest wprost przeciwnie – tak się tłumaczy zasadę lex orandi – lex credendi: „reguła modlitwy jest regułą wiary”, w drugą stronę to nie działa, a w każdym razie nie w sposób linearny. Dlatego nikt w Kościele, włącznie z Soborem i papieżem nie jest upoważniony do decydowania, że żywa tradycja liturgiczna już nie odpowiada wierze. To jest myślenie już z wnętrza rozumienia liturgii jako rzeczywistości otwartej na dowolne i arbitralne manipulacje.

Wracając do problemu reakcji na SP i UE, wydaje mi się, że warto byłoby podjąć rzetelną dyskusję na temat powodów negatywnej recepcji obu tych dokumentów i oporu w ich realizacji. Skąd ta negacja, ten, trudno to inaczej nazwać, lęk? Skąd ta obsesyjna niechęć? Zadaję je bynajmniej nie jako tradycjonalista, bo nim nie jestem (sam zresztą podział na tradycjonalistów i progresistów rozumiany w sposób absolutny jest czymś głęboko idiotycznym), ale jako ktoś, kto chce na poważnie traktować własną wiarę, Kościół, tradycję (włącznie z ostatnim Soborem), liturgię – w tym tę zreformowaną, która jest dla mnie ciągle głównym „domem”... Papież ma genialną intuicję tego, co jest dla Kościoła dobre. Jakie intencje przyświecają tym, którzy te jego działania negują, lekceważą, próbują udawać, że ich nie ma?

Pośród wymienionych przez UE celów SP znajduje się również pojednanie wewnątrz Kościoła. Warto zwrócić uwagę na szeroki eklezjalny wymiar działań ograniczających implementację motu proprio. Mówiąc wprost marginalizacja dawnego rytu i grupy do niego przywiązanych, dokonywana niekiedy przy użyciu bezdusznego kurialnego biurokratyzmu jest działaniem na szkodę Kościoła. Można tu wymienić przynajmniej kilka brutalnie praktycznych powodów.

Po pierwsze, ludzie przywiązani do dawnego rytu, bardzo często niesłusznie en bloc postrzegani (przez pryzmat ekstremistów) jako element wywrotowy, są w rzeczywistości ludźmi gorliwej i ortodoksyjnej wiary, zatroskanymi o Kościół, przyjmującymi jego naukę moralną itd. Mówiąc bez ogródek, nie stać nas na ich stratę.

Po drugie, lekceważenie ich oznacza nie tylko pozostawienie na boku realnej siły ewangelizacyjnej, duszpasterskiej itd., ale również stanowi zaciągnięcie odpowiedzialności za utratę przez nich zaufania do hierarchii, za utrwalanie w nich przekonania, że tzw. „Kościół posoborowy” przeniknięty jest w rzeczywistości myśleniem obcym albo wrogim wierze, i można się z jego strony spodziewać opresji lub pogardliwie rzucanych ochłapów. W niektórych przypadkach jest to zaciągnięcie winy za ich zdziwaczenie, włącznie z tworzeniem zawężonych i idiosynkratycznych koncepcji wiary, liturgii i Kościoła, i wreszcie za atrofię więzi niektórych z nich z Tym ostatnim. Faktem jest, że często sami skazują się na getto, drogą jednak do przeciwdziałania tego typu zjawiskom nie jest dodatkowe ich ograniczanie, ale wręcz przeciwnie, upowszechnienie dawnej liturgii zgodnie z intencjami SP.

Wreszcie po trzecie, wyrażana często przez środowiska skupione wokół dawnej formy rytu krytyka różnych aspektów funkcjonowania Kościoła po Soborze, opierająca się na nauce przedsoborowej, zwykle traktowana przez teologiczny mainstream z dużym spektrum negatywnych emocji i na różne sposoby odrzucana, stanowi ważny potencjał, dzięki któremu wszyscy, jako Kościół, możemy nabierać dystansu do eklezjalnej rzeczywistości, w której żyjemy i pytać o prawdę w niej. Otwarcie na oścież drzwi dla dawnej liturgii może spowodować zwiększenie się liczby osób, które zaczną zadawać samym sobie i Kościołowi pytania o aktualny stan wiary, moralności, czy teologicznej czy eklezjalnej świadomości katolików, nie dowierzając uładzonym uspokajającym teologicznym frazesom. Wywoła to bez wątpienia ferment, pytanie tylko czy trzeba go rozumieć jako zagrożenie. Wydaje się, że przeciwnie, może to być szansa, nie na powrót jakiejś kostycznej i rytualistycznej tradycji, ale ożywienie prawdziwej i radykalnej, tj. nie poddanej świeckim kategoriom świata, wiary.

Tomasz Dekert

Artykuł jest poszerzoną wersją tekstu, który ukazał się na portalu liturgia.pl


Tomasz Dekert

(1979), mąż, ojciec, z wykształcenia religioznawca, z zawodu wykładowca, członek redakcji "Christianitas", współpracownik Fundacji Dominikański Ośrodek Liturgiczny.